piątek, 31 lipca 2015

Od Veyrona CD. Dezessi

 - Co się stało? - Zapytałem zaniepokojony.
 - Nic, nic, nic... już nic - wadera wtuliła się w moją pierś jeszcze mocniej przewracając naszą dwójkę tym samym. - Po prostu miałam sen w którym ty... w którym ty umarłeś! Ale to nic... już nic. Już nic się nie stało. Leżysz tu. Oddychasz. Nie jesteś ranny. Nie jesteś martwy. Jesteś po prostu Veyronem, takim, którego znam...
 - No już, nie płacz... nic mi nie jest - westchnąłem odwzajemniając uścisk wadery, aby poczuła się lepiej. - Ale... skąd u ciebie te koszmary?
 - Nie wiem. Ale nie chcę ich już więcej. Nigdy! - Dezessi zaczęła żałośnie szlochać.
 - Możliwe, że to przeze mnie - chrząknęła Samantha wyłaniając się z jaskini.
 - Dlaczego? - Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem.
 - Bo jestem beznadziejną lekarką - usiadła podpierając jaskinię. - Większości pacjentów, którzy do mnie przychodzą śnią się okropne koszmary podczas uśpienia. Jestem beznadziejna... co takiego robię źle?!
 - Niczego nie robisz źle - powiedziałem podchodząc do mojej kuzynki razem z Dezessi, która nie chciała mnie za żadne skarby puścić. - Jesteś wspaniałą lekarką. Zoperowałaś tysiące wilków, jesteś najfantastyczniejszą lekarką, tworzysz zioła, które pomagają na wszelkie choroby i schorzenia psychiczne. Odebrałaś tyle porodów, uleczyłaś Sandstorm, moją przyjaciółkę, która dawno by nie żyła, gdyby nie ty! Zseparowałaś tyle złamań, zaszyłaś tyle ran, no i uratowałaś wilczycę, której anatomi nigdy nie znałaś! Właśnie teraz przed chwilą! Może to wina...
 - No właśnie! Nie znałam anatomii jakiegoś wilka! - Jęknęła. - W dodatku jestem starą, skrzeczącą, zrzędliwą jędzą, której nikt nie lubi. Co ze mnie za lekarka?
 - Mylisz się - wyszeptała Dezessi. - Budowa ciała naszych przodków jest niespotykana. Nie mogłaś o niej słyszeć. Jesteś niesamowita. Może to wina środka znieczulającego? Zmienisz trochę składniki i już...
 - Naprawdę tak myślicie?
 - Oczywiście!

<Dez? :p>

Od Veyrona CD. Sandstorm

 - Dziękuję. I... Przepraszam cię - szepnąłem.
 - Och, no, daj już spokój - wadera machnęła łapą i zaśmiała się lekko.
 - Hej, wiesz co? Mam świetny pomysł - uśmiechnąłem się chytrze do Sandstorm.
 - No jaki? - Wyszczerzyła zęby z lekkim zmieszaniem.
 - Może wprowadzimy cię do twojej jaskini? - Poruszyłem znacząco brwiami. - No wiesz... w sensie, że wszystko ogarniemy tak ładnie, wyrzucimy niepotrzebne rzeczy, trochę ją rozjaśnimy, nadamy jej nowy zapach, postawimy nowe meble, jakoś ją udekorujemy... tak... tak wiesz, żebyś mogła czuć się tam tak, jak u siebie w domu i żeby było przytulnie, co?
 - Hm... myślę, że to dobry pomysł, ale to może jutro, okej? - Ziewnęła. - Szczerze powiedziawszy mam już wystarczająco dużo wrażeń na dziś... chętnie bym się zregenerowała i pozbierała do kupy, a poza tym, zaraz się kompletnie ściemni, a wszystko widać słabo w blasku świec... no wiesz...
 Wskazała na zabandażowaną ranę.
 - Oczywiście - poczułem się lekko zmieszany. - Chodź, odprowadzę cię.
 Wstaliśmy i ruszyliśmy razem w stronę nowego mieszkania wadery ścieżką na którą padało jasne światło promieni księżyca. Uśmiechnąłem się.
 - A gdzie leży twoja jaskinia, Veyronie? - Sandstorm spojrzała w moje oczy.
 - Em... no... ten... - zachichotałem nerwowo. - Jutro cię zaprowadzę, co ty na to?
 - A ja na to jak na lato - wadera wyciągnęła się mrużąc oczy z zadowoleniem.
Maszerowaliśmy tak jeszcze przez krótki czas, po czym dotarliśmy do dużej, obszernej jaskini Sandstorm.
 - No to, co mogę ci jeszcze powiedzieć? Do jutra - uśmiechnąłem się promiennie.
 - Do jutra - zasalutowała wadera, choć przez chwilę na jej twarzy pojawił się grymas bólu.
 - Na pewno wszystko dobrze, Sands? - Zaniepokoiłem się.
 - Ależ oczywiście - wilczyca uśmiechnęła się słabo, po czym zniknęła za progiem swojego nowego królestwa. Ja również udałem się na spoczynek.
***
Rano obudziło mnie kapanie wody. Otworzyłem oczy. Byłem w złym nastroju. Rozejrzałem się. O, no i jeszcze dach przecieka! Super! Po prostu niesamowicie genialnie!
 - Nosz kur...
 - Spokojnie... nie spinaj się tak... ziom. Trochę się wyluzuj, zaraz to naprawię - usłyszałem nagle głos.
 - Kto tu jest?! - prawie podskoczyłem ze strachu odwracając się natychmiast. Zobaczyłem, jak z ciemności wyłania się jakaś wilczyca i zarzuca swoimi srebrnymi lokami.
 - Ila? - Wybałuszyłem oczy. - Co ty tu robisz? Byłaś tu przez całą noc?
 - Może - wyszczerzyła zęby wodząc po jaskini nieprzytomnym wzrokiem. Czułem, jak ogarnia mnie coraz większa wściekłość.
 - Wynocha! Won stąd! - Krzyknąłem oburzony.
 - Ty to nigdy nie potrafisz się wyluzować... podejdź do tego z dystansem - czknęła wilczyca. - Idź do tej swojej paniusi, a kiedy wrócisz, dach będzie jak nowy.
 - Czy ty jesteś pijana? - Zamrugałem.
 - Może - Ila uśmiechnęła się i odwróciła do mnie szperając gdzieś w szufladach. Wziąłem głęboki wdech. Dobra. Sands pewnie na mnie czeka, no i nie będzie zbyt miło, jeśli przyjdę do niej zły i spóźniony.
 - Liczę na ciebie - mruknąłem i wyszedłem z jaskini kierując się w stronę domu Sandstorm.
 ***
 - Spóźniłeś się... - wadera przewróciła oczami stojąc przed jaskinią, ale uśmiechnęła się do mnie. Na jej widok zrobiło mi się lżej.
 - Miałem... hm... jakby to mówiąc małe problemy techniczne - zaśmiałem się. - No i nieproszonego gościa w jaskini.
 - No właśnie! Miałeś mi pokazać, gdzie leży twoja jaskinia, żebym ja ciebie też mogła odwiedzać - pacnęła mnie łapą.
 - No... to może jak skończymy?
 - No dobrze - Sandstorm ponownie przewróciła oczami.
 - To jak? Od czego zaczynamy? - Zmieniłem temat.
 - Podejrzewam, że od odkurzania - wilczyca wyszczerzyła zęby.
 - Będziesz chciała mieć okna w swojej jaskini? - Zapytałem.
 - Chciałabym ale... w śnieżne i burzowe dni będzie wlatywać tu śnieg, woda i zimno, a w upalne słońce i gorąc. Nie dzięki - westchnęła.
 - Och, come on... zapomniałaś, że władasz z lodowym miszczem? - Poruszyłem znacząco brwiami.
 - Nawet, jeśli zakryjesz okna swoim przezroczystym lodem, to prędzej, czy później i tak stopnieje...
 - Mam taki bajer w swojej jaskini, a lód, który stworzyłem nigdy nie stopniał, chyba, że sobie tego zażyczyłem.
 - Przecież to niezgodne z prawami fizyki - zaczęła Sandstorm.
 - A twoje lewitowanie jest z nimi zgodne? - Uśmiechnąłem się.
 - No... nie - chrząknęła.
 - No właśnie! A teraz wbijamy, żeby u ciebie poodkurzać, a potem zrobimy resztę - wkroczyliśmy do jaskini. Była dość obszerna ale taka, no... łysa. Podszedłem do tylnej ściany i zacząłem przyglądać się jej uważnie, po czym przejechałem po niej ręką, aby zgarnąć warstwę kurzu. I zaraz pożałowałem swojej decyzji. Jaskinia zatrzęsła się, a my upadliśmy na ziemię. Ściana zaczęła pękać tworząc jajowaty kształt i odgradzając kawałek skały od reszty pokoju, a po chwili on usunął się z naszych oczu odsłaniając przejście. Gdy pomieszczenie przestało się poruszać podszedłem do wyrwy w ścianie i spojrzałem przez nią.
 - Sands... musisz to zobaczyć.

<Sanduś? Przejmujesz pałeczkę :D>

czwartek, 30 lipca 2015

Od Emmy CD. Cole'a

Jeszcze nigdy w życiu tak szybko nie biegłam.
Moje łapy okropnie bolały, były mocno poharatane od ostrych kamieni, leżących wszędzie na drodze. Nie martwiłam się tym zbytnio. Najważniejsze było to, bym mogła na nich dobiec do watahy.
„Do watahy, do watahy.” – powtarzałam w myślach.
Cole biegł po mojej lewej stronie. Nie miałam nawet czasu się nim nacieszyć. Kiedy go zobaczyłam… Emocje, które wtedy ogarnęły moje serce były tak różne, niektóre tak pozbawione sensu…
Potrząsnęłam głową, by uwolnić się od myślenia.
Musiałam biec, tylko to się liczyło.
W końcu dostrzegłam znajome jeziorko, jedno z moich ulubionych miejsc w watasze. Przyspieszyłam biegu.
Gdybym w ostatniej chwili nie wyhamowała, uderzyłabym w drzewo.
Otrząsnęłam się z piasku i westchnęłam głęboko, by uspokoić przyspieszony oddech. Cole też dyszał, ale o wiele mniej niż ja. Musiałam być w beznadziejnej kondycji po tym całym byciu duchem.
Poległam na trawie i nie miałam siły się ruszyć. W końcu mój oddech się uspokoił, jednak serce nadal pompowało krew szybciej niż zazwyczaj. Nie miałam ochoty się nad tym zastanawiać. Żyłam.
I on też żył.
Nagle poczułam jak radość wypełnia wszystkie członki mojego ciała. On tu był. Żył. Nie był poważnie ranny ani chory. Był bezpieczny.
Radość dodała mi wystarczająco dużo energii, bym wstała i rzuciła się Cole’owi na szyję. Chyba po raz pierwszy w życiu płakałam ze szczęścia.
- Żyjesz… Żyjesz… - wysapałam mu do ucha. – Nawet nie wiesz jak bardzo za tobą tęskniłam.
Basior był chyba lekko zdezorientowany, ale oddał uścisk.
- Też za tobą tęskniłem. – powiedział cicho.
„Nie. Przesłyszałam się. On tego nie powiedział. Przecież…”
- Naprawdę? – Odsunęłam się, by spojrzeć na niego.
- Tak. – Jego uśmiech roztopił moje serce.
Wtuliłam się w jego miękką sierść, odrzucając na bok wszystkie niemiłe myśli. Przestało istnieć coś takiego jak zło, drzewa, dźwięki, trawa. Byłam tylko ja i on. Nic więcej.
Byłam szczęśliwa, tak okropnie szczęśliwa. Nie pamiętałam, kiedy czułam się tak dobrze jak w tej chwili.
Chyba naprawdę nigdy wcześniej się tak nie czułam.
- Twoje łapy… - usłyszałam nad sobą i spojrzałam na te wspomniane. Były podrapane i obolałe, a z niektórych ran sączyła się czerwona krew.
- To nic. – odparłam. – Zagoi się.
Spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
W odpowiedzi przewróciłam oczami.
- Pójdę się obmyć. – Wskazałam na jeziorko. – Idziesz ze mną?
- Pewnie. – odparł.
Gdy dotarliśmy do oddalonego o jakieś dwa metry zbiornika wodnego, coś mnie podkusiło, by go ochlapać.
I tak się zaczęło.
Śmiech, woda, a właściwie dużo wody, wymarzony spokój, beztroska. Zwykłe ochlapywanie się nawzajem sprawiło, że moje szczęście wzrosło jeszcze bardziej. Jeszcze wyżej, jeszcze więcej. Szczęścia, radości, beztroski. To było po prostu zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. A jednak.
Kiedy się w końcu zmęczyliśmy, wyszliśmy z wody i wyszliśmy na słońce, żeby nas wysuszyło. Było mi przyjemnie ciepło, czułam się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. I wtedy coś zrozumiałam.
„To jest moja szansa. Powiem mu.”
Odchrząknęłam.
- Wiesz Cole, chyba muszę ci coś wyznać. – zaczęłam delikatnie.
- Słucham. – Zwrócił na mnie swoje zielone oczy.
„O bosz, nie. Nie dam rady.”
- Bo… No ja… Właściwie to… Ty wiesz… - Poczułam, że gwałtownie się rumienię. – To trochę skomplikowane.
- Aha. – odparł lekko zmieszany.
- I… Wiesz co, chyba zgłodniałam. – zmieniłam temat. – Może pójdziemy na jakieś małe polowanie, hm?

<Cole? ;__;>

środa, 29 lipca 2015

Od Sperrka CD. Ignis

Patrzyłem jak zniknęła Ignis. Ja też jakby znikałem z tego snu…
Obudziłem się. Popatrzyłem w prawo i lewo. Zobaczyłem tylne łapy Deze.
-Zostawcie go!- warczała na podchodzące wadery.-Była umowa! Chcecie zginąć?!
-Deze?- zapytałem cicho.
-Ty się zamknij. Jeszcze partnerek dobierać nie umiesz…- szepnęła zadziornie.
-Deze…- podszedł do niej Rott.-Wiesz, że ja go nie chciałem skrzywdzić… Ja zawszę chcę dobrze dla watahy.
-Spadaj kretynie!- wybuchła.-Jeśli zbliżysz się o krok to was zabiję! A ojciec nie będzie zadowolony patrząc na to z góry! Wszystkich idiotów co dotkną moją rodzinę zabiję!
Wstałem powoli. Oparłem się o lewy bok Deze i spojrzałem na wadery.
-Czemu nas tak nie lubicie? Co my wam zrobiliśmy?!- zapytałem.
-Co?! Ty żyjesz w brew woli ojca!- wyrzuciła mi wadera.
-Ale teraz czas panowania Dezessi… Córki najpotężniejszego z wodzów Arktyki! Teraz jej czas. Wataha będzie spokojniejsza… lepiej będziecie żyły! Za jednym wyjątkiem.- spojrzałem na Rotta.
-Ja Dezessi. Mogę już w tej chwili odwołać się do śmierci matki! Zniszczyć Gosthim i wyswobodzić wiele innych ras. Wystarczy moja chęć.- powiedziała dumnie.
Podeszła do każdej wadery i wypowiedziała ich imiona.
-Jeśli taką masz wolę?- zapytał Rott.
-Rott… Nie mam do ciebie żalu, ale musimy pomówić bez wader i mojego brata.- powiedziała dumnie.
-Oczywiście! Wadery!- zakrzykną i wadery wycofały się.
Deze podeszła do mnie.
-Ignis… uwięziłam ją bo by uciekła do jakiejś innej watahy, ale wiedz, że jest tam bezpieczna.- przeraziłem się jej słowami.
-Gdzie?- zapytałem.
-W dużej jaskini.- powiedziała.
Zerwałem się do biegu. Ignis mogła się stamtąd wydostać i pobiedź do Lewiego...
„Tylko tego nie rób, nie teraz nie po śnie…”
Dobiegłem do jaskini i ujrzałem światełko. Mocą rozwaliłem kamień więżący Ignis. Widziałem jej zdezorientowane oczy jak węgielki. Chwyciłem nią i przytuliłem mocno.
-Co… co się dzieje?- zapytała.
-Już dobrze… Jest już dobrze…- powiedziałem.
-Ale czemu ja tu jestem?- zapytała.
-Moja siostra ma różne pomysły… ale jest już dobrze.- pogładziłem ją po głowie.
-Co się stało ja nic nie pamiętam…- spojrzała na mnie.
-To do ciebie nie podobne…- wycofałem się.
-Ale co?- zdziwiła się.
-Jak znalazłem się  tym śnie i co to była za maź?! Ignis?!- zawołałem i znów znalazłem się we śnie… z Ignis.
Była to znów ta biała sala.
Zobaczyłem w oddali jakiś cień. Było to dziwne… jakby światło zostawiało cień… ciemne światło? Nie coś mi się przewidziało… a jednak! Tak to było jakieś zgaszone światło które szło w naszą stronę. To było dziwne, bo skąd miało się wziąć to światło i po co?
-Ignis?- zapytałem.
-Tak?
-Czemu na ziemi jesteś taka dziwna… mówisz, że nic nie pamiętasz?
-Bo dotknęła mnie ta maź.- spuściła wzrok.
-O co tu chodzi?! Ten koszmarowy pan itd…-spojrzałem jej w oczy.
Światło było już obok nas.
-Witajcie!- zawołało damskim głosem.
-KIM TY JESTEŚ?!- zapytałem się.
-Jestem panią marzeń… Mój brat pan koszmarów był zły, a ja jestem jego przeciwnością…- wytłumaczyła.
-Pomożesz mi i Ignis?- zapytałem.
-Jeśli to możliwe….- zacięła się.-Mój brat się na nią uwziął… Stworzył magmę ciemności. To źle… Dziewczyna tylko w śnie pamięta co się stało…
Popatrzyłem na Ignis z błagalnym wzrokiem. Ona wpatrywała się w panią marzeń.

<Ignis? Chyba odleciałem do tej lepszej sfery… :P>

Od Ceiviry CD. Serine'a

Kiedy Serine zaczął mówić, do mojego serca wlał się niepokój. Myślałam, że znów zrobiłam coś nie tak. Lecz gdy zadał to pytanie, oniemiałam. Słowa uwięzły mi w gardle. To musiał być sen. Chciałam, żeby ktoś mnie uszczypnął. Przełknęłam gulę, tkwiącą w mojej krtani i otworzyłam usta:
- Tak! - zdołałam tylko wyrzucić z siebie.
Potem przytuliłam go. Usłyszałam świst wypuszczanego przez basiora powietrza, poczułam jego dotyk. To nie był sen... To wszystko działo się naprawdę! Na miękkie futro Serine'a zaczęły spływać kryształowe łzy szczęścia, ulgi. Basior wziął moją twarz w swoje łapy. Jego oczy były przesiąknięte troską. Uśmiechał się nieznacznie.
- Skarbie, czemu płaczesz? - zapytał.
- Ja... To ze szczęścia. Nawet nie wiesz, ile na to czekałam. Kocham cię - powiedziałam i wtuliłam się w jego sierść.
- Ja ciebie też - wyszeptał.
Tyle razy wiedziałam, co do mnie czuje. Tyle razy dał mi dowód swojej miłości. Ale to jedno pytanie było dopełnieniem całej naszej historii, znakiem, że chce być ze mną zawsze, na dobre i na złe. Trwaliśmy tak przez chwilę, aż w końcu Serine wypuścił mnie ze swych objęć. Widać było na moim pysku jeszcze ślady łez. Basior delikatnie starł je łapą.
- Teraz o wiele lepiej - uśmiechnął się.
Odwzajemniłam ten gest. Cała promieniałam. Nawet deszcz przestał już padać. Jeszcze nigdy tak się nie czułam. W jednej chwili zaczęłam postrzegać świat w jaśniejszych barwach.
- Może będziemy kontynuować nasz spacer, co? - zapytałam radośnie.
- Wyjęłaś mi to z ust - uśmiechnął się.
- Ale teraz to ja prowadzę - oznajmiłam.
Złapałam go za łapę. Zrobiłam to tak gwałtownie, że o mało się nie przewrócił. Wyglądało to tak zabawnie. Oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Szliśmy pomiędzy drzewami, mijaliśmy niewielkie rzeczki i jeziora. Wsłuchiwałam się w szum wody, śpiew ptaków. Przyroda zdawała się w pełni oddawać moje uczucia. Wszędzie panował spokój oraz harmonia. Potem przez kilka dobrych minut wchodziliśmy na niewielkie wzgórze. Kiedy w końcu tam dotarliśmy, usiadłam wraz z Serinem na trawie. Jedno z jego skrzydeł otuliło mnie. Spoglądaliśmy oboje w dal, ciesząc się swoją obecnością. Widok był naprawdę imponujący. Nie bez powodu wybrałam akurat ten pagórek.
- Poznajesz tamto miejsce? - zapytałam cicho, wskazując na pejzaż rozciągający się przed nami.
Basior chwilę się zastanawiał, a potem kąciki jego ust mimowolnie powędrowały ku górze.
- Jak mógłbym zapomnieć. Przecież tam właśnie się poznaliśmy - powiedziałam, całując mnie delikatnie.
W tamtym momencie chyba oboje odpłynęliśmy. Wróciłam myślami do tamtego dnia. Płakałam, byłam kompletnie zagubiona, usychałam z tęsknoty za utraconą na zawsze rodziną. W tym jednym z gorszych momentów los zdecydował się wcielić do mojej egzystencji tego niepozornego basiora o szmaragdowych oczach.
- Błogosławię ten dzień - wyszeptałam sama do siebie.
- Dlaczego? - usłyszałam w odpowiedzi ciche słowa.
Spojrzałam w jego zniewalające tęczówki i chwyciłam w łapy jego twarz.
- Serinie, tamtego dnia byłam przekonana, że straciłam wszystko - przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, a one wszystkie objawiły mi się w jednej istocie - urwałam na chwilę. - W tobie. Jesteś tym, który sprawia, że chce mi się śmiać. Stanowisz uosobienie rodziny, którą kiedyś bezkarnie mi odebrano. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie świata bez Ciebie. Nie wiem, jak mogłam kiedyś egzystować, nie mając Cię u boku - zakończyłam szeptem.
On spojrzał na mnie zdziwiony. Wiedział, że go kocham, ale nie spodziewał się takiego wyznania z mojej strony.
- Przecież ja tyle razy... - zaczął z żałością, ale położyłam mu łapę na ustach.
- Nie myśl o tym w ten sposób. Te wszystkie przeciwności tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że Cię kocham. Należałam do Ciebie od samego początku. Nawet gdybyś złamał moje serce na milion kawałków, to nie ma znaczenia. Ono zawsze będzie twoje i tylko twoje. Nic i nikt tego nie zmieni - uśmiechnęłam się.
On zrobił to samo, a potem przyciągnął mnie do siebie i obdarzył najpiękniejszym na świecie pocałunkiem. Nie musiał nic mówić. Ten gest świadczył o tym, że czuje to samo. Potem wtuliłam się w niego.
Oboje patrzyliśmy w miejsce, gdzie staliśmy razem po raz pierwszy. Zastanawiałam się, jakby wyglądało moje życie teraz, gdybym go nie spotykała. Widziałam tylko pustkę. Chciałam ogłosić całemu światu, że jesteśmy wreszcie parą. Nagle do głowy przyszedł mi pomysł. Nie byłam pewna, jak Serine to przyjmie, ale chciałam go o to zapytać.
- Skarbie? - zaczęłam niepewnie.
- Tak? - wymruczał mi do ucha, aż zachichotałam cicho, ale musiałam się opanować.
- Wiem, że pierwsza taka uroczystość nie skończyła się zbyt dobrze. Jednak skoro już jesteśmy parą, to czy moglibyśmy wziąć ślub? - zapytałam nieśmiało.

<Serine, najdroższy? :)>

Od Moonlight CD. Hazel

Wieczorem zaczęłyśmy iść powoli do jaskiń. Nagle Hazel upadła.
- Hazel,  wszystko w pożądku? - zapytałam, lecz wadera nie odpowiadała. Trochę spanikowałam. Po paru minutach wadera powiedziała:
- Moonlight. 
- Hazel - zawołałam i pomogłam jej wstać.
- Dzięki.
- Wszystko w pożądku? Nic ci nie jest?
- Tak.
- Napewno? 
- Napewno. 
Uspokoiłam się. Zajrzałam do jej myśli. Myślała o swojej przeszłości.
- Mogłaś nie mówić o swojej przeszłości - powiedziałam spokojnie. Odprowadziłam Hazel do jej jaskini. Po drodze nie odzywałyśmy się do siebie. Pożegnałyśmy się przy jaskini wadery. Poszłam na zachód. Gdy już było całkiem ciemno, zauważyłam nie wielką grotę. Zmęczona weszłam do niej. Nikt tam nie mieszkał, więc postanowiłam zasnąć w grocie.
   ××Następnego dnia××
Gdy wstałam, słońce było już wyskoko na niebie. Przeciągnęłam się i ziewnęłam. Postanowiłam odwiedzić Hazel. Kiedy byłam już przy wejściu do jej jaskini, zawołałam:
- Hej Hazel!
Nastała cisza. Weszłam do jaskini i zobaczyłam siedzącą tyłem do mnie waderę. Wyglądała na smutną.
- Wszystko gra? - zapytałam.
Hazel popatrzyła na mnie.

<Hazel? Sorry, ale nie wiedziałam, co napisać>

wtorek, 28 lipca 2015

Od Ignis CD. Sperrka

- No więc? Opowiedz coś o sobie! – zagadnęła Dezessi.
- Nie lubię mówić o sobie, lepiej ty coś opowiedz. – uniknęłam odpowiedzi.
Wadera nie potrzebowała większej zachęty.
Zalał mnie potok słów, wydobywający się z jej pyska. Mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, jak to możliwe, że Sperrk jest jej bratem. W jakimś sensie byli podobni, ale nie aż tak bardzo, żebym uważała ich za rodzeństwo.
Dezessi mówiła o czymś, co w danej chwili nie wydawało mi się ważne. Zwykła paplanina, nie zabarwiona żadnym faktem. Jednym uchem jej słuchałam, drugim wychwytywałam śpiew ptaków, szum liści i dźwięk palącego się drewna. Ognisko płonęło, a ja wpatrywałam się w nie maślanymi oczami.
Zupełnie nieoczekiwanie przyszedł sen.
Dźwięki zlały się w jedno, powieki zaczęły mi okropnie ciążyć. Nie wałczyłam z sennością. Po co miałam się tym przejmować…?
***
Sama na węglowej krze pośród morza lawy.
- Już tu kiedyś byłam. – mruknęłam sennie.
- Tak, masz rację, moja droga. – Z nicości wyłonił się Pan Koszmarów. - Ale nie z nim. – Wskazał inną krę.
Przez chwilę nie miałam pojęcia, o co mu chodziło, gdy w końcu zrozumiałam…
- Sperrk!
Bez chwili namysłu rzuciłam się w lawę i popłynęłam do jego kry.
Gdzieś w oddali słyszałam głuchy śmiech Pana Koszmarów, gdy wypuściłam trochę leczniczego dymu do powąchania Sperrkowi.
- No dalej, działaj! – wymruczałam pod nosem.
Obudził się.
- Sperrk! – Obdarowałam go długim pocałunkiem, jak tylko złapał więcej powietrza. – O mój Boże, tak się bałam!
- Co…? – Zamrugał kilka razy powiekami. – Gdzie… Gdzie ja jestem?
- W moim śnie. – odparłam szybko. – A właściwie teraz już w naszym śnie.
- To się dzieje naprawdę? – zapytał i podniósł się.
- Nie… Tak… trudno powiedzieć. – zmieszałam się. – To jest sen, głuptasku. Ale czekaj, skoro jesteś w śnie, czyli śpisz, to co się dzieje z twoim ciałem?
- Straciłem przytomność. – wydukał.
- Co się stało? – zapytałam przerażona.
- Nic, nic… Chyba lepiej pomyślmy jak się stąd wydostać. – zmartwiał.
- Nie mam władzy nad snami, ale potrafię je już troszkę kontrolować. – mruknęłam. – Ale skoro jesteś tutaj ze mną, to mam plan.
- Jaki? – zainteresował się.
Wzięłam głęboki oddech.
- Słuchaj, ta cała wojna między moją rodzinną watahą, a Watahą Niebieskiego Wybrzeża jest przez Pana Koszmarów. – tłumaczyłam szybko. – To jest dość długa historia, opowiem ci ją innym razem. W każdym razie gdybyśmy go uśmiercili, może po części wywiązałabym się z mojego obowiązku. Wystarczyłoby, gdybym później udała się do Watahy i razem z Lewisem przekonała innych do zakończenia tego bezsensownego rozlewu krwi. Rozumiesz?
Kiwnął potakująco głową.
- Będziesz mogła zostać. – dokończył.
- Jeśli nam się uda. – wzruszyłam ramionami. – Na razie to i tak nie ma znaczenia, kiedy znajdujemy się na tej śmiercionośnej krze.
- Racja. – mruknął i objął mnie. Przyciągnął mnie mocno do siebie i złożył na moich ustach gorączkowy pocałunek. – To tak na wszelki wypadek. – dodał, kiedy już mnie wypuścił.
Pokręciłam głową i nie marnowałam czasu na tego typu gesty. Zmniejszylibyśmy swoją szansę do zera.
- Złap mnie za łapę. – poleciłam, a kiedy już to zrobił, maksymalnie skupiłam się na zmienieniu scenerii snu.
Udało się.
Znaleźliśmy się w ogromnej sali balowej. Była cała biała. Biały sufit, białe ściany, białe kafelki na podłodze, białe kolumny, biały, kryształowy żyrandol.
- To wygląda lepiej. – mruknęłam.
Na końcu sali dostrzegłam Koszmarka.
Uśmiechał się szyderczo, po czym wydostał zza pasa ogromną kosę.
- Masz rację, to wygląda lepiej. – Dalej się uśmiechał, a jego uśmiech wydawał mi się coraz bardziej niepokojący. – Ale dodałbym tu coś od siebie, jeśli pozwolisz.
Machnął kosą i na środku sali pojawiła się fontanna.
Zwyczajna, trzy piętrowa fontanna. Z wodą.
Patrzyłam na niego zagadkowo. Czy on się z nas nabijał?
- Co to ma znaczyć? – syknęłam.
- To ma znaczyć, że tak wygląda ładniej. – Zaśmiał się gardłowo. – Ale lepiej trzymajcie się z dala od tej fontanny. Nie chcecie się z nią spotkać z bliska.
- Dam wiarę. – warknęłam i rzuciłam w jego stronę ognisty pocisk.
Pan Koszmarów syknął i odparował cios kosą. Zamachnął się nią, próbując skrócić mnie o głowę, ale na szczęście Sperrk, rzucił mnie na ziemię.
Byłam naprawdę rozeźlona. Kopnięciem posłałam Sperrka na drugi koniec sali, a sama zaczęłam produkować trujący, czarny dym. Nie był on wstanie zabić Koszmara, ale przynajmniej na chwilę mógł go zmroczyć.
Niespełna rozumu machnął się na mnie kosą, ale w ostatniej chwili przeturlałam się w bok. Razem za Sperrkiem zaczęliśmy bombardować go ognistymi pociskami.
Czarny dym się rozproszył, ale Koszmar jeszcze chwilę pozostawał pod jego wpływem. Rzucił w nas kosą, ale nie trafił. Kosa zawirowała w powietrzu i uderzyła w fontannę, roztrzaskując jej bok. Woda zaczęła się z niej wylewać, płynęła w naszym kierunku. Coś było nie tak z ta wodą. Była zbyt gęsta, zbyt…
Moje oczy wypełniło czyste przerażenie, kiedy uświadomiłam sobie, że to nie była woda.
- Sperrk! Uciekaj od tej przeklętej mazi! – krzyknęłam. – To nie jest woda!
- Co?!
Przeskoczyłam przez rosnącą kałużę i wpadłam na Sperrka. Przeturlaliśmy się przez połowę sali, aż w końcu uderzyliśmy w ścianę.
- Au – bąknęłam.
- Nic ci nie jest? – spytał.
- Nie… Nie podchodź do tej mazi. – ostrzegłam i pobiegłam w stronę Koszmara.
Biegałam wokół niego, tworząc ognistą klatkę. Przed oczami migały mi jego czarna szata, ogień i biel pomieszczenia. Zaczęło mi się kręcić w głowie, kiedy w końcu postanowiłam przestać.
Usłyszałam donośny wrzask Pana Koszmarów. Był nieśmiertelny, nie mogliśmy go tak do końca zabić. Koszmary musiały zostać.
Nagle z ognia wyłoniła się kosa.
I leciała prosto w moją stronę.
- Ignis! – Sperrk krzyknął, ale widok przed oczami mi się zamglił. Poczułam jakieś uderzenie, ale nie w miejsce, w którym spodziewałam się je poczuć. Coś uderzyło mnie w bok.
Zamrugałam oczami. Ogień zniknął, z Pana Koszmarów pozostała kupka popiołu. Kosa leżała wbita w śnieżnobiałe kafelki, które teraz leżały wszędzie potrzaskane. Bok, w które coś mnie walnęło, nie bolał za mocno. Zobaczyłam trochę popiołu w tym miejscu… I nagle zrobiło mi się niedobrze.
- Wszystko w porządku? – Sperrk podbiegł do mnie gorączkowo.
- Walnąłeś mnie ognistym pociskiem? – zaśmiałam się chrapliwie.
- Przepraszam. – odparł zmieszany. – Nie zdążyłbym do ciebie dobiec, a wiem, że jesteś odporna na ogień. Boli mocno?
- Nie. – powiedziałam pewnie. – Ale…
Poczułam na łapach coś mokrego. Syknęłam. Maź. Ta głupia maź zbliżała się w moją stronę.
Mimo że wiedziałam, jakie będą tego konsekwencje, odwróciłam się i spojrzałam w jej gładką taflę. Po chwili już cała byłam w tej okropnej mazi.
Ale chwileczkę… Czemu okropnej?
Była chłodna, dawała ulgę na bolący bok. Tak właściwie od czego on mnie bolał? A, nieważne. Nie mogłam się tym teraz przejmować. Było mi tak błogo, tak przyjemnie…
***
- Ignis! Wstawaj! Sperrk ma kłopoty, czuję to!
Otworzyłam zaspane oczy i spojrzałam na białą waderę przede mną.
- Kim jesteś? – spytałam, zrywając się na równe nogi.
- Dezessi, siostra Sperrka! – krzyknęła poirytowana.
- Kim jest Sperrk? – podniosłam pytająco brwi.
- No… Twoim partnerem, nie? – Jej oczy zaświeciły niepokojąco.
- Nie znam żadnego Sperrka. Ciebie też nie znam. – warknęłam. – Jestem Ignis i… - zacięłam się.
- I co? – spytała drwiąco.
- Co i co? Nie będę ci przecież opowiadać historii mojego życia. – prychnęłam. – Jesteś w mojej watasze?
- Twojej watasze? – Jej oczy stały się okrągłe jak spodki.
- Watasze Ognistej Równiny. – przewróciłam oczami.
- Odkąd pamiętam, ta wataha nazywa się Wataha Mrocznej Krwi. – mruknęła.
- Mówisz?
- No.
Westchnęłam z poirytowaniem.
- Pewnie znowu koszmary mi coś pomieszały w głowie. Nieważne. Muszę wracać do rodzinnych stron.
- Co?
- Tam się toczy wojna. – Dałam szczególny nacisk na ostatnie słowo.
- A co ze Sperrkiem?
- Mówiłam ci już, że go nie znam. Muszę iść. Żegnaj. – rzuciłam i zostawiłam samą zdezorientowaną waderę.

<Sperrk? Nie zabijaj mnie. *-*>

Od Dezessi CD. Veyrona

Byłam nieco zbulwersowana, ale zachowywałam się spokojnie.
-Wiem co to złamane żebro... Miałam złamane żebro byłam nawet uczona u profesjonalnych lekarzy! W mojej watasze musieliśmy się sami leczyć nawet jeden z lekarzy łamał co po niektórym żebra by pokazać jak to się robi...- powiedziałam pewnie.
Spojrzałam w lewo to w prawo. Zobaczyłam na stoliczku mały nożyk i od razu wiedziałam co mam zrobić. Podeszłam chwiejnie do stolika i wzięłam nożyk po tajemnie gdy Veyron i Szamanka rozmawiali wymknęłam się przed jaskinię. Wiedziałam, że taka samowolka może bardzo boleć, ale do brata nie pójdę! My wadery z tamtych okolic mamy inną budowę ciała więc wiem gdzie mam żebra. Spojrzałam na nożyk. Przyłożyłam go do miejsca bólu i przycisnęłam. Jęknęłam z bólu co zaniepokoiło Veyrona i szamankę. Wyszli przed jaskinię i zaniepokoili się nożem całym we krwi.
-Coś ty zrobiła?!- wrzasnął Veyron.
-Sama sobie radzę!- powiedziałam wyjmując ostry odłamek kości z rany.
Łapę też miałam przez to we krwi. Rzuciłam na ziemię odłamek i spojrzałam na zdziwioną szamankę.
-Wiedziałam...- szepnęłam.- Dziękuję za nożyk nic mi już nie jest. Wyczyszczę go i oddam.- wskazałam narzędzie.
-Ale tam nie ma żeber!- spojrzała na mnie Samantha.
-Mój rud ma tam żebra...- powiedziałam.
Veyron patrzył na moją ranę od noża.
-Zagoi się!- zamknęłam oczy i się skupiłam.-Już nie widać!
Już się odwróciłam.
-Czekaj, a reszta żebra? Przecież to jest za krótkie.- stwierdziła Samantha.
-Ale... Nie zna pani mojej budowy... ja sama sobie poradzę...- broniłam się.
I tak to się skończyło, że znów byłam na łóżku w jaskini nie wiem czego się spodziewałam, ale najwidoczniej tak już musi być.
-Vey?- spytałam.
-Co jest?- zapytał.
-Nic, ale czy jesteś pewien, że wiesz... mogę tu tak siedzieć?- spojrzałam na niego porozumiewawczo.
-Nic ci się nie stanie. Jak ty mogłaś się ciachnąć nożem.-  zakrył łapą oczy.
-Normalnie...- zacielam się gdy zobaczyłam Samanthę a ziołami w łapie.
-Oki Veyron? Wyjdziesz?- zapytała tak, że dałabym głowę, że to był rozkaz.
Vey wyszedł.
-Więc nieco mnie zaskoczyłaś kochana, ale już wszystko wiem... Mogę wszystko zrobić na „żywca” tylko czy ty wytrzymasz kolejne cięcie?- spytała podając mi jakiś napój.
-Co to?
-To takie znieczulacze. Wypijesz i będzie dobrze.- wskazała na zielony napuj.-Jak się obudzisz będziesz naprawdę jak nowo narodzona.
Spojrzałam na to z niechęcią, ale co robić znowu w kozim rogu... Pff.. żyje się raz. 
Na zdrowie Deze!
Na zdrowie!
Chwyciłam za miseczkę z płynem i przyłożyłam ją do ust... Było okropne! Połknęłam to i położyłam się na łóżku. Nadal miałam nie smak w ustach... Kilka czarnych plamek i czerń... przez pewien czas... Potem zaczął się sen... Czy przerażający? Nie wiem. Czy wspaniały? Na 100% nie! Czy to moje marzenie? Do pewnego momentu...
Stałam nad jeziorem... Byłam taka szczęśliwa! Widziałam zachód słońca i Veyrona u mego boku... czułam się tak spokojnie, tak jak od dawna chciała się czuć. Veyron mnie obiął  i przytulił. Razem wpatrywaliśmy się w odbicie słońca w pięknej czystej wodzie. Veyron mówił echem:
-Może pójdziemy sprawdzić czy u nich wszystko ok?- zapytał.
W śnie wiedziałam o co chodzi i o kogo. Lecz... wiedziałam, ale nie wiedziałam.
-Chodźmy.- cmokną mnie w policzek.
Podążyłam za nim. Szliśmy trzymając się za ręce. Wpatrywałam się w jego oczy... Pełne miłości i troski.
Doszliśmy do mojej jaskini i zobaczyliśmy dwa martwe szczeniaki... To było straszne uczucie... Z jaskini dobiegło mnie jakieś warczenie. Spojrzałam roztrzęsiona w głąb jaskini. Z tej głębi wyłonił się śmiejący się Rott. Byłam tak zdziwiona i zrozpaczona, że nie mogłam się ruszyć.  Zza rogu jaskini wyłoniły się trzy ubrane w starą i złotą zbroję wadery. Skierowały się w moją stronę. Przede mną położyły pięknie wypolerowaną zbroję która czekała na mnie tyle lat! Wszyscy tam mówili przez echo.
-Więc...Uporaliśmy się z dzieciakami to i uporamy się z nim. A ty i tak do nas dołączysz... I tylko ze mną będziesz szczęśliwa!- krzyczał Rott.
-Nie! Nie! Tylko nie moja rodzina!- krzyczałam nad szczeniakami.
Spojrzałam z przerażeniem w stronę Veya. Zobaczyłam go martwego... Całego upaćkanego krwią... Załamałam się psychicznie. Wiedziałam to już koniec... Całej mnie. Całe moje życie po prostu legło w gruzach!!!!
Zaczęłam krzyczeć jak opętana.
Okazało się, że jestem już gdzie indziej... w jaskini Samanthy. Nadal byłam pod wpływem snu... Ona coś do mnie mówiła, ale ja nic nie słyszałam. Byłam na jej słowa głucha. Wybiegłam przed jaskinię i rozglądnęłam się. Ujrzałam Veyrona który na mnie czekał... Coś do mnie mówił i powoli to co  mówił słyszałam coraz głośniej. Usłyszałam też Samanthe za mną stojącą. Rzuciłam się na szyję Veyrona.
-Dzięki bogu!!! Dzięki Bogu!!!- krzyczałam ze łzami w oczach.-Nic ci nie jest? Nic?- pytałam gorączkowo chwytając jego głowę.

<Vey? xD>

Od Hazel CD. Moonlight

Ruszyłyśmy w stronę południowych granic. Gadałyśmy jak najęte. I tak zleciał nam dzień. Pod wieczór, kiedy wracałyśmy już do jaskiń opowiedziałam jej trochę o mojej przeszłości. I wtedy TO się stało. Upadłam, a oczy mi się zamgliły. 
Szczeniak rozglądał się po małej, obskurnej jaskińce. Szybowałam jako duch nade mną i moimi rodzicami. 
-Hazel bierz to i uciekaj - matka wręczyła mi zawiniętą w szmatkę paczuszkę. 
-Ale mamo, ja nie... - zaczęłam, ale ojciec mnie uciszył jednym spojrzeniem. Zamilkłam i spuściłam wzrok. Odwinął paczuszkę i założył mi naszyjnik na szyję. W sumie to go nie widać, ale jest i być musi póki... Nieważne. Nagle usłyszeliśmy wycie wielu wilków. 
-Hazel uciekaj! - zawołała matka. Jej oczy rozbłysły przerażeniem. Miałam ochotę się rozbeczeć. Ale nie poleciała nawet najmniejsza łza. 
-Kochamy cię Hazel. Bądź dzielna. Bądź silna - wyszeptał ojciec i wypadł przed jaskinię. Potem dało się słyszeć już tylko długi przepełniony bólem krzyk i wszystko umilkło...

<Moon? Co zrobisz? xP>

Od Willow CD. Ceiviry

Nastawiłam uszy i zaczęłam węszyć. Basior zawarczał cicho i zjeżył sierść. Ja sama się nastroszyłam, ale nie wydałam żadnego dźwięku. Drzewa zafalowały i zadygotały, a do naszych uszu dopłynęło sapanie. Po chwili na polanę wtoczyło się coś wielkiego, coś dziwnego... Wielka, ciemna masa. Najeżyłam się tak, że moje futro wyglądało jak igły. Zaczęłam warczeć. Coś wreszcie na nas spojrzało. Zobaczyłam tylko wielkie, czerwone, płonące nienawiścią oczy. Warknęłam ponownie. Stwór wyciągnął wielki, ostry tasak. Zamachnął się na Ceivirę. Rzuciłam się na nią i popchnęłam ją w bok. Tasak świstnął mi koło ucha. Lost rzucił się na... Potwora. Ale oberwał rączką tasaka po żebrach i upadł na ziemię dysząc ciężko. 
-Lost! - wrzasnęła Cei. Lost podniósł głowę. Wzrok miał zaćmiony, z kącika pyska leciała strużka krwi. Ceivira pognała w jego stronę i zaczęła się nim opiekować. Ja zostałam sam na sam z cośkiem...

<Lost? Już najwyższy czas abyś się ujawnił. xD>

Od Veyrona CD. Dezessi

 - Samantho? Jesteś tu? - Zapytałem poddenerwowany wchodząc do jaskini.
 - Czego znowu? - Burkliwa wadera wytoczyła się zza rogu na chwiejnych nogach. Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.
 - Dezessi... - zacząłem, ale nie zdążyłem nic powiedzieć.
 - Usiądź sobie na łóżku i powiedz, co ci dolega - czknęła Samantha do towarzyszącej mi wadery. Dez posłusznie wykonała polecenie, a szamanka podeszła do niej patrząc gdzieś w niebo.
 - Samantho? - Zacząłem niepewnie.
 - Tak? - Popatrzyła na mnie sarkastycznie i potarła sobie oczy.
 - Czy ty wczoraj piłaś? - Ściszyłem głos.
 - Nie. Po prostu jestem poważnie chora - mruknęła - ale kto by się tym przejmował? W każdym razie... Dezessi... co ci dolega, skarbie?
 - Mam odłamane żebro - chrząknęła Dezessi.
 - Mhm, mhm... a może zechciałabyś mi powiedzieć, które? - Szamanka wlepiła wzrok w klatkę piersiową Dezessi.
 - To - zapytana wadera wskazała na miejsce niedaleko szyi.
 - Mhm, mhm... powiedz mi... czy szłaś, czy Veyron cię tu zaniósł? - Wilczyca ziewnęła.
 - Trochę to i trochę to - burknęła Dezessi.
 - Wiesz co, kotku? Opowiem ci pewną historię - zaczęła Samantha.
 - Jeśli pani chce... ale proszę coś zrobić z tym żebrem...
 - Otóż, kiedy jeszcze byłam szczenięciem, a nie zrzędliwą staruchą, za którą mnie uważacie... jakieś czterysta lat temu... Trudno w ogóle w to uwierzyć, prawda? Ta wataha jeszcze nie istniała. Był to okres w którym polowano na wilki, łapano je, torturowano. Każdy człowiek, który próbował nam pomóc ponosił surowe konsekwencje. Wilki założyły swoją główną siedzibę, w której siedziała nasza królowa. Było tam również schronienie dla wszystkich wilków mile widziane. Siedziba mieściła się w lesie, do którego nikt nie odważył się chodzić. Pewnego dnia była moja kolej, aby stać na warcie i wtedy wytropiłam kogoś. Jakiegoś... człowieka. Chłopca. Nie mógł mieć więcej niż czternaście lat... był dość niski, miał szare, łagodne oczy, ciemne, panujące w nieładzie włosy, kilka piegów i urocze zadrapanie na nosie. Chciałam rzucić się na niego i rozszarpać jego gardło, zanim odnajdzie naszą kryjówkę. Jednak w jego oczach nie było złości, czy chęci mordu. Była jedynie ciekawość i zachwyt. Podbiegł do mnie i pogłaskał mnie po głowie wręczając świeży kawał mięsa. Miał na imię Nick. Zaprzyjaźniłam się z nim i również reszta stada była bardzo zadowolona. Przynosił nam jedzenie, wodę i pomagał w wielu sprawach. Raz nawet uratował naszą siedzibę przed powodzią. I chociaż nie umiałam się z nim porozumiewać był moim najlepszym przyjacielem. Ale potem go złapali. I wtedy wszystko się zepsuło. Chciałam go uratować, ale nie wiedziałam jak. Powiedzieli że go wypuszczą, pod warunkiem, że chłopak wskaże im miejsce naszego zamieszkania. On jednak nie chciał im nic powiedzieć. To byłaby zdrada wobec nas. Wtedy zaczęli używać siły, torturowali go, połamali mu wszystkie żebra, a on tylko krzyczał i błagał, aby się nad nim ulitowali. Jednak nie wyjawił im miejsca naszej kryjówki. Później znaleźliśmy sposób, aby go stamtąd wydostać. Z dwoma uzdolnionymi wilkami włamałam się do jego celi. Leżał po środku niej bez ruchu, niczym martwy. Jego szare oczy wyblakły i wpatrywały się we mnie. Z oczu spływały mu łzy a z ust krew. Mimo to uśmiechnął się i z wielkim trudem uniósł rękę, aby pogładzić mnie po głowie, tak, jak uczynił to, kiedy się poznaliśmy. Jego złamane żebro przebiło płuco. Zamknął oczy. Po raz ostatni - Samantha dokończyła swoją historię ze wzrokiem zawieszonym w nieistniejącej przestrzeni.
 - To bardzo smutne, ale musisz uleczyć Dez... - zacząłem i nie dokończyłem.
 - Wiesz, jakie to smutne uczucie, kiedy nikt cię nie słucha? - Westchnęła szamanka.
 - Przecież cię...
 - Nie. Nie słuchałeś mnie. Gdybyś mnie słuchał, wiedziałbyś, że nie mogę uleczyć Dezessi - wycedziła przez zęby.
 - Jak to? - Przeraziłem się.
 - Bo nie ma czego leczyć! Nie rozumiesz? Gdyby miała złamane żebro, nie mogłaby przejść nawet trzech kroków... a twoja przyjaciółka wstała jak gdyby nigdy nic i przeszła przez całą jaskinię, a potem jak gdyby nigdy nic usiadła sobie na łóżeczku! Poza tym w miejscu na które wskazała nawet nie ma żeber! Veyronie. Ta wadera nie wie, jaki to ból, ale ty wiesz - spojrzała na mnie ze złością w oczach.
 - Słucham? - Robiłem się coraz mniej pewny.
 - Kiedy z Sandstorm skoczyłeś nad kanionem... ale nie udało ci się, spadłeś na dół łamiąc je sobie, prawda? Miałeś wrażenie, że umierasz przez wiele godzin. Jedynie ciepło tamtej wadery sprawiło, że poczułeś się lepiej - jej oczy napełniły się łzami.
 - Dezessi, kochanie - zwróciła się w stronę mojej towarzyszki robiąc głęboki wdech aby się uspokoić - to odłamek skały, który zblokował twoje pory, dzięki którym potrafiłaś się sama uleczyć. Nie mogę ci tego usunąć, ale jeśli przez kilka dni sobie przy tym poleżysz to twój organizm sam wydali ciało obce. To wszystko. A... byłabym zapomniała. To maść, dzięki której w ogóle nie będziesz czuła bólu. A teraz wynoście się oboje z mojej jaskini.

<Dez? :p>

Od Sandstorm CD. Veyrona

Kiedy zaczęłam kaszleć krwią, spanikowałam. Powinien od razu zrozumieć, że to się stanie.
Płuca zalane krwią. Czy tak trudno to zrozumieć? 
Znowu zaniósł mnie do szamanki. Litości! Znowu ten zapach ziół, natłok tych wszystkich rzeczy. Biorąc mnie na plecy, myślałam, że wypluję oba płuca. Na szczęście dotarł szybko.
- Samantha! 
No proszę, już znam imię tej wilczycy.
- Szwy? 
- Nie, to coś gorszego.
Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, odleciałam. Oczy same zaszły mgłą, a powieki zamknęły się. 
***
Sen? Nie. Wszystko słyszałam, słyszałam Samanthę i Veyrona...
- To niemożliwe. Nie mogła tak po prostu pluć krwią... coś musiało uszkodzić pęcherzyki płucne... 
- A sztylet? 
- Nie... musiałby być to jakiś jego odłamek... ale ostrze jest całe.
- Chyba, że coś dostało się razem z ostrzem...
***
Otworzyłam oczy. Pierwsze, co zobaczyłam to biało - brązowe futro. Futro Veyrona. Spojrzał na mnie ciemnymi oczami, w których ponownie zagościło zmartwienie. Przełknął ślinę.
- Co mi jest? – Byłam zdumiona. Normalnie mówiłam... Bez żadnego problemu, jak zdrowa osoba. Myślałam, że wypowiedzenie jednego słowa wyniesie mnie tyle wysiłku, co uniesienie głazu.
- Już nic – uśmiechnął się. – Jak się czujesz? 
Już nic? Przed chwilą kaszlałam krwią i nagle nic mi nie jest? Co się dzieje? 
- Dobrze – powiedziałam bez żadnych emocji – Myślałam, że będzie gorzej – spojrzałam na swoją pierś. Świeże bandaże. 
- Samantha zmieniła ci opatrunki – powiedział, widząc mój niepokój. – I powiedziała, że kiedy się obudzisz, mam cię stąd zabrać. I nawet mam pomysł, gdzie. 
Zdjął ze mnie koc, którym byłam przykryta i pomógł mi zejść. Kiedy wyszliśmy z jaskini, basior zaprowadził mnie w jakieś miejsce. Szliśmy w ciszy. Cały czas zastanawiałam się, co czuję. Do Verona, oczywiście. Z jednej strony byłam wściekła. Zostawił mnie samą i nawet nie sprawdzając, czy faktycznie nie żyję. Gdyby nie moja słaba kondycja, już po pierwszym spotkaniu skoczyłabym mu do gardła. Jednak z drugiej strony był dla mnie najlepszym przyjacielem. Był pierwszym wilkiem, który… 
- Nie mogę o tym myśleć – jęknęłam. Nawet nie zauważyłam, że powiedziałam to na głos. Veyron tylko spojrzał na mnie pytająco. Odpowiedziałam energicznym pokręceniem głowy. 
Zatrzymaliśmy się przed jedną z jaskiń. Była wspaniała. 
- To tutaj – powiedział. 
- Czemu tutaj jesteśmy? – spytałam, kładąc uszy. 
- Powinnaś się domyślić – oznajmił i wszedł do środka. 
Nie czekając dłużej, podreptałam za nim. Z początku nic nie widziałam, ale oczy powoli przyzwyczajały się do panującego tam półmroku. W głębi widziałam Veyrona, który kolejno zapalał świece i wieszał je na ścianach. Gdy już skończył, rzekł:
- No, przynajmniej nie będziesz mieć tak ciemno. 
- Co? – spytałam z zaskoczeniem na co basior zaśmiał się lekko. 
- To twoja jaskinia – podszedł – cała – powiedział przeciągając samogłoski. 
Moja? Jaskinia? Patrzyłam na niego w osłupieniu. Prawie tak samo, kiedy zobaczyłam go u Samanthy. Poczułam, jak na moim pysku pojawia się uśmiech. Uśmiech…
- Jeszcze nikt nigdy czegoś takiego dla mnie nie zrobił – uśmiechnęłam się szerzej. 
- I tak miałabyś jakiś dach nad głową. Ale ja postarałem się o… lepszy. 
- Bogowie, Veyron! – uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Byłam zachwycona. Chodziłam w tę i z powrotem oglądając niezagospodarowane niewielkie skalne półki. – Mogę ci ę o coś spytać?
- Jasne.
- Czym się zajmujesz? Znaczy, na jakim stanowisku jesteś? 
Jego uśmiech zbladł. Spuścił łeb. Wyglądał, jakby szukał odpowiedniej odpowiedzi. Otworzył pysk, aby coś powiedzieć, jednak zamknął go, kiedy dokończyłam. 
- Większość tu znam, ale twojego... 
- Cóż... Łowca. Jestem łowcą. 
Chciałam sprawdzić, czy kłamie... Wystarczyłoby... NIE! Żadnego czytania w myślach! Przecież on to czuje... wiedziałby... A ja nie chcę go drażnić... Nie chcę zniszczyć tej chwili. 
- Więc… Skąd łowca załatwia takie mieszkania, hm? – spytałam. Basior był zmieszany, ale uśmiech powrócił na swoje miejsce. 
- mam… znajomości – odchrząknął. – No, przejdźmy się. Znam miejsce, z którego wspaniale widać zachody słońca. 

Brazowy basior prowadził mnie przez górską ścieżkę. Abym się nie przemęczała, lewitowałam. Szybko dotarliśmy na miejsce. Było to wysoko w górach, na jednej ze skalnych półek. Usadowiliśmy się tam wpatrując, jak słońce zbliża się ku zachodowi.  
- Mogę się spytać… Bo… W tej watasze… tez z Si…
- Nie chcę o niej rozmawiać – przerwał mi. 
- Ale chciałabym wiedzieć… Bo mimo tego, że ją miałeś… 
- Tak, dalej byłaś dla mnie ważna – mówił, jakby czytał mi w myślach. – Kiedy zaatakowano watahę myślałem, ze cię zabito. Szukałem cię, ale nie mogłem znaleźć. Byłem załamany.
Niemożliwe. Kiedy ja pałałam do niego nienawiścią, on chodził załamany. Jak mogłam tak o nim myśleć? 
- A jeśli chodzi o Sisi… była tak najeżona zazdrością, że powoli nie wytrzymałem – spojrzał na mnie. – A była zazdrosna o ciebie. 
O mnie...? Naprawdę? Była zazdrosna o mnie? O głupią waderę, która chciała mieć prawdziwego przy... 
- Może nie powinna – spuściłam wzrok i spojrzałam na swoje łapy. – Kto byłyby zazdrosny o mnie? 
- No ona akurat była...
Zamilkł. Ja tak samo. Wsłuchiwałam się w swój oddech. Może nie powinnam się na niego złościć? Nie opuścił mnie specjalnie. Jednak nie był potworem. 
- Sands? 
Na jego głos powróciłam do rzeczywistości. 
- Wiesz co? 
Wstałam, a basior powtórzył moje ruchy. Zbliżyłam się do niego. Był wyższy, ale nie przeszkadzało mi to. Zbliżyłam pysk do jego pyska. Spojrzał mi w oczy, nawet nie drgnął, a przysięgam na życie... nie manipulowałam nim. Nawet chwilkę. Po prostu nie mogłabym... Zbliżyłam pysk bardziej i dotknęłam nosem jego nos. Wzdrygnęłam się na jego zimno, a później objęłam basiora delikatne. On także położył łapy na moich plecach.
-  Nie gniewasz się już?
- Jak mogłabym się gniewać na kogoś, kto tak się o mnie martwi? 

<Veyron? Nie mam pomysłu na to płuco XD, ale co powiesz na małą tajemnice? *,~ >

Nowy basior ~ Louis

poniedziałek, 27 lipca 2015

Od Veyrona CD. Sandstorm

Staliśmy tak chwilę w milczeniu. Ja wpatrywałem się w czekoladowe oczy Sandstorm, a ona patrzyła gdzieś przed siebie... w pustkę... w próżnię. Która nie istniała.
 - Sands... - zacząłem, nie wiedząc właściwie co mam powiedzieć.
 - Czy zapoznałeś się już kiedyś z ostrzem sztyletu? Sztylet to wspaniała broń - wyszeptała nagle Sandstorm, wpatrując się w dal, niczym w transie. - Ulubione narzędzie morderców. Ostrze jest bardzo cienki, ale nadzwyczaj mocne. Może przejść przez futro, przebić ciało, mięśnie... serce. Ale nie zostawia żadnego śladu. Ofiara nagle pada, jakby zemdlała. Zanim pojawi się szaman, lekarz, płuca wypełniają się krwią, a ofiara topi się we własnych płynach organicznych. Bardzo skuteczne narzędzie.
 - Słucham? - Odpowiedziałem równie cicho, nieco zdezorientowany tą całą sytuacją. Nagle Sandstorm spojrzała na mnie tym swoim szklanym, przenikliwym wzrokiem. Coś we mnie drgnęło. Serce próbowało wyrwać się z mojej klatki piersiowej rozrywając wszystkie organy. Mimo tego stałem nieruchomo i obserwowałem moją przyjaciółkę w milczeniu.
 - Sztylet - powtórzyła drżącym głosem odwracając się całkowicie w moją stronę. - To tym narzędziem próbowano mnie zamordować.
 - Kto próbował cię zamordować? - Poruszyłem się niespokojnie, starając się nie wywierać najmniejszego nacisku na wilczycy.
 - On. Ten, który mnie zranił - przez twarz Sandstorm przebiegł grymas bólu. - Kazałam mu zamordować jego kochankę... wołał... błagał... mówił, że to nie tak jak myślę. Że on to wytłumaczy. Nie słuchałam. Kazałam mu przeciąć sztyletem jego własne gardło, ale coś poszło nie tak i... właściwie, to dlaczego ja z tobą rozmawiam? Przecież cię nienawidzę. A może lubię? Nie wiem. N... najlepiej by było, gdy... gdyby... gdyby...
    Zamilkła.
 - Gdyby co? - Spojrzałem na nią z lękiem.
 - Gdybym tobie kazała zrobić to samo - wyciszyła głos jeszcze bardziej, tak, że prawie go nie usłyszałem. - Nie musiałabym rozkminiać... nie musiałbyś tak szarpać moimi emocjami. Byłabym zdecydowana... miałabym święty spokój. Święty spokój od wszystkich dupków chodzących po tej ziemi. Nienawidzę basiorów, ale ty... ty jesteś jak mój przyjaciel... jak mój wróg.
    Nagle Sandstorm zaczęła spazmatycznie kaszleć. Zanim się przewróciła, zdążyłem ją złapać. Z jej ust zaczęła ciec krew.
 - Sandstorm? - Spojrzałem nerwowo na jej bladą twarz. Wyglądała jak martwa. Zamrugała słabo. Przełknąłem ślinę. Nie trzeba było powtarzać dwa razy. Coś musiało uszkodzić się w ciele Sands. Popędziłem do szamanki.

<Stormisiu... nie mogę za Ciebie decydować, w jaki sposób Twoja wadera przyjmie mój powrót xD>

Od Dezessi CD. Veyrona

To było dziwne… nie codzienne uczucie jakby ukłucie w żołądku. Nutka gniewu i rozczarowania i zarazem coś co pozwoliło mi wstać na nogi. Stanęłam przed Veyronem. Nie miałam pojęcia jak wyprowadzić wszystkich z tej… dziwnej sytuacji. Stwierdziłam, że przyda się trochę zabawy i odpoczynku od tego martwego nastroju. Uśmiechnęłam się do Veyrona.
-Mam pomysł!- powiedziałam zadowolona z siebie.- Dziękuję ci za wszystko, ale teraz jeszcze troskę będziesz musiał ze mną wytrzymać!
Zachichotałam.
-Jaki to pomysł?- zdziwił się moją zmianą nastroju.
-Więc… Hymmm Zobaczysz!!!- uradowałam się i pociągnęłam go za sobą.
Pobiegł za mną. Widać było jego zadowolenie. Tak długo było smutno więc każdemu przyda się zabawa. Biegliśmy prześcigając się i śmiejąc się głośno. Spłoszyliśmy masę ptaków i motylów. Podbiegliśmy pod jezioro. Zatrzymałam się nagle, a Veyron nie zdążył i wpadł po pas! Tak się zaczęliśmy śmiać! Weszłam powoli do wody poczułam jak tafla wody obmywa moje futro… Też ochlapałam Veya. Świetnie się bawiliśmy.
-Hej, a lubisz zimno?- zapytał.
-Pewnie!- odpowiedziałam wychodząc z wody.
-To uważaj!- zakrzykną i skupił się.
Zamroził jezioro. 
-Wow! Lodowisko!- ucieszyłam się.
-Umiesz jeździć na lodzie?- zapytał.
-Nie, nie za bardzo.- przyznałam.
-A, chcesz się nauczyć?- zapytał.
-Jeszcze się pytasz!
-To chodź!
Pomknęłam za nim na lód. Z buta się potknęłam i zaliczyłam pierwszą glebę. Zaśmiałam się. Vey podszedł do nie i pomógł wstać. Złapał mnie za łapę i pokazał jak trzeba balansować ciałem.
-Niesamowite! Genialnie się ślizga. Dobrze, że mam moc regeneracji, bo bym musiała lecieć do lekarza…- zaśmialiśmy się pogodnie.
-Pewnie nie… Chociaż…- walnęłam go z łokcia.-Dobrze jeździsz… Nie wiem jak ty, ale ja jestem zmęczony.
-To ja coś upoluję,a ty tu zostań!- zeszłam z lodu przy pomocy Veya.
-Jesteś pewna?- zapytał.
-Pewnie!- powiedziałam wypinając dumnie pierś.-Ja tak łatwo się nie męczę!
-Dobrze… ale jakby coś się stało to wołaj.- spojrzałam na niego.-To ja rozpalę ognisko…
-Czyli piknik! Cudownie! to ja przyniosę coś z mojej jaskini!.
Pobiegłam do jaskini. Wzięłam dwa koce i mój kosz piknikowy. Przybiegłam do Veyrona,a on już rozpalił ogień. Położyłam koce i kosz obok Veya.
-Teraz zobacz co tam jest! Ja pójdę w tym czasie po jedzenie!-
Pobiegłam w poszukiwaniu sarny lub jelenia. Biegłam i biegłam, aż usłyszałam tupot saren. Schowałam się za jednym z drzew i  podeszłam na kilka metrów od ofiary. Nagle rzuciłam się na nią i zabiłam ją. Ciągnęłam ją do Veyrona gdy zrobiło mi się słabo i zaczął boleć mnie płuco. Nie mogłam złapać oddechu… Puściłam sarnę i zaczęłam się regenerować. Gdy skończyłam znów poczułam taki ból. I od nowa i od nowa i od nowa. Złapałam głębszy oddech i zawołałam piskliwie:
-Veyron!!!!
Usiadłam zadyszana i znów się regenerowałam. Po chwili zobaczyłam zmartwionego Veyrona.
-Co ci jest?- zapytał.
-Nic… ale zaprowadzisz mnie do szamanki? Ja wiem co mi jest… Odłamane żebro… Nie mogę go sama wstawić na miejsce, a regeneracja to nie jest dobry pomysł na dłuższą metę… W nocy się uduszę! Gdzie szamanka?- zapytałam jeszcze raz.
-Już już cię zaprowadzę…- powiedział w gorącej wodzie gotowany.
Wziął mnie pod pachę i prowadził do celu. Co pewien czas przystawaliśmy bym mogła złapać oddech.
-Mówiłam, że mój talent wrodzony mnie tu zaprowadzi. - wskazałam na jaskinię szamanki.
Veyron wszedł tam ze mną.

<Vey? Jakoś jeszcze nigdy nie widziałam twojej kuzynki.. teraz jest okazja :D>

Od Sandstorm CD. Veyrona

Obudził mnie ostry zapach ziół. Otwierając oczy próbowałam wstać, ale rwący ból na piersi zmusił do leżenia. Rozglądnęłam się dookoła badając każdy szczegół. Nie wiedziałam gdzie jestem, więc ostrożności nigdy za wiele. 
- Widzę, że się obudziłaś, dobrze, zmienię ci tylko opatrunek. 
Spojrzałam na prawo. Wadera z czekoladowym futrem stała i szykowała bandaże na zmianę. 
Szamanka. Łatwo ich odróżnić od zwykłych medyków. 
- Gdzie jestem? – wychrypiałam. Wilczyca podeszła i delikatnymi ruchami zaczęła zdejmować opatrunki, na co ja zareagowałam syknięciem.  
- W Watasze Mrocznej Krwi. – Odpowiedziała i natychmiast zmieniła temat. – Nie wygląda to źle, ale nie wygląda też dobrze. Cud, że w ogóle przeżyłaś. Parę centymetrów w dół i ostrze przebiłoby ci serce - powiedziała kończąc ściągać bandaże. – A w tedy, od śmierci dzieliłoby cię parę minut. 
Patrzyłam na nią, jakby uderzyła mnie w policzek. Tak nawet się czułam. 
- Powinnaś się oszczędzać. Nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów bo...
Spojrzałam na zakrwawiony, zużyty bandaż leżący obok. Mogłam umrzeć, ale ktoś mnie uratował... 
Mnie. 
- ...szwy nie wytrzymają i... puf - wykonała gest, jakby eksplozji.
- Puf? 
- Rozerwą się. A z ciebie upłyną kolejne litry krwi.
- Litry? - wytrzeszczyłam oczy. Aż mnie zatkało.
- Tak, na szczęście mamy... specjalistę od krwi, że tak się wyrażę. Jakoś zwrócił ci płyny i zatamował krwawienie, ale błagam, Sandstorm...
- Skąd znasz moje imię? - przerwałam jej. Nic już nie rozumiałam... 
- Zaczekaj tu... Wydaje mi się, że twój wybawiciel martwi się o ciebie. 
Wyszła, a ja mimo zakazu zeszłam z łóżka. Rozejrzałam się po raz ponowny na półki i komody zapełnione eliksirami, słoikami z maziami i inne medyczne rzeczy. Światło słoneczne w tej części w ogóle nie wpadało, ale wszystko ratowały świece… Pochodnie… Nieważne. Kolorowe szkło mieniło się w blasku ognia. Było tu tyle wspaniałych rzeczy, ale moją uwagę przykuł słój w kolorowym czymś w środku. Jako że był wysoko, uniosłam się i zatrzymałam na wysokości słoja. 
Było to pióro. 
Lewitowało na środku klatki ze szkła, a spod niego ulatywał złoty proszek, który jak płonienie nikał, gdy tylko odpadał od trzonu pióra. Było prawie że takiego samego koloru, jak moje pióra. Miało w sobie jednak coś… specjalnego. Gdy się poruszał, w tym świetle mienił się jeszcze głęboką zielenią. Oczko miało kilkanaście barw. Co chwile błękit przechodził w zieleń, zieleń w turkus, turkus w karmazyn, a wszystko z tym samym złotym akcentem. Na samym środku tej palety wbity był koralik… był tak samo złoty jak pył i tak samo złoty jak… 
- Sandstorm? – Głos jakiegoś basiora sprowadził mnie na ziemię. Dosłownie.  
Obracając się myślałam tylko o tym, o mu powiedzieć, jak podziękować za – w pewnym sensie – ocalenie życia. Ale kiedy zobaczyłam ów bohatera, aż wryło mnie w ziemię. 
Obok Samanty stał Veyron. Był tak przejęty, zmartwiony. Jego oczy świeciły się od łez. Wypełniało je przerażenie, a za razem troska i szczęście.
Veyron? 
Veyron?! 
To był on? 
- Lepiej się czujesz? – spytał i postawił krok na przód, ale tak jak on się przybliżał, ja się oddalałam. 
Nawet nie wiem, co czułam. Złość? Szczęście? Nienawiść? Tego się nie da tak po prostu opisać. To trzeba przeżyć. Uczucia i wspomnienia mieszały się nawzajem. Byłam roztrzęsiona. 
No bo poznajesz wilka, który jest dla ciebie taki miły, wspaniały. Jest bohaterem. Łamie dla ciebie żebra… chroni cię. A później go tracisz. Od tak. Jak po pstryknięciu palców. 
- Hej, Sand… - pomachał do mnie jak do dziecka. – Na pewno wszystko z nią w porządku? – zwrócił się do wadery. 
- Może wyprowadź ją na zewnątrz. 
Veyron podszedł delikatnie, jakby stąpał po płytach, które mają się rozpaść. A kiedy stał naprzeciwko mnie, ujął moją łapę w swoją z taką delikatnością, że moje ciało przeszedł dreszcz. Tak dawno nie czułam takiego dotyku. Basior prowadził mnie powoli do wyjścia, a ja jak zahipnotyzowana szłam obok niego. Patrzyłam na niego osłupiała i nawet nie spostrzegłam kiedy znaleźliśmy się na dworze. Myślałam, że wystarczy, ale szliśmy dalej. 
To niemożliwe. To niemożliwe, powtarzałam w myślach. Musiałam to sprawdzić. 
Nagle przystanął i zaśmiał się lekko i spojrzał mi w oczy. 
- Już prawie zapomniałem, jak to jest, kiedy szperasz mi w myślach. 

<Veyron? ( ͡° ͜ʖ ͡°)>

Od Wilchelminy

Szłam samotnie przez las. Lecz nie był to taki zwykły las... To Las Samobójców... Bez przerwy słyszałam jęki i prośby o pomoc. Nagle coś pociągnęło mnie za tylną nogę. Upadłam i zrobiłam sobie dość dużą ranę na policzku z którego zaczęła lecieć krew. Szybko wyrwałam się z uścisku. Szybko pobiegłam dalej. Żałowałam, że szłam przez ten las. W głowie słyszałam błagania o pomoc. Nie wiedziałam co z tym zrobić. Nie mogłam im pomóc. Nie wiedziałam jak... Chciałam już wyjść z tego lasu, lecz nie mogłam znaleść wyjścia.
Cholera, pomyślałam. 
I wtedy zobaczyłam światełko w tunelu... Zobaczyłam WILKA! Podbiegłam do niego i spytałam:
- Witaj, jak masz na imię?

<Death? Sorry, że krótkie, ale brak weny daje się we znaki ;-; >

Od Ruby CD. Shirru

-Owszem , to nie żart!  - Krzyknęłam aby basior uwierzył że zaraz zginiemy.
-To nie ten moment aby myśleć. - Wziął mnie za łapę i pobiegliśmy ku świecącej dziurze. Jedyne co widziałam to jak skały spadały za nami.
-A teraz się trzymaj i Skacz! - Nie wiedziałam o co chodzi i pierwsze skojarzenie było, że za chwile basior zrobi coś głupiego. Przed nami była świecąca dziura w ziemi. Basior skoczył nad małym klifem a ja już nie miałam tyle odwagi by skoczyć i stanęłam przy urwisku. Popatrzyłam do tyłu jak skały spadały. A podemkną skały się kruszyły.
-Skacz! - Krzyknął jak by mu na mnie zależało i skoczył jeszcze przez klif, wziął mnie na plecy i skoczył. Skały ustąpiły.
-O mało byś zginęła! - Basior nie mógł się pozbierać po tym co się stało i dyszał z zmęczenia.
-No dobra,  dziękuję za pomoc i sorry za tą sarnę. - Byłam zawstydzona i czułam się okropnie, że próbowałam ukraść mu obiad, a on mi ratuję życie.
-To zgoda? - Zapytałam.
-No dobra, dobra! - Uśmiechnął się i powiedział:
-Ja jestem, Shirru...
-A ja Ruby... - Odpowiedziałam po czym poszliśmy dalej.

<Shirru?>

Nowa wadera! ~ Wilchelmina

Od Shirru CD. Ruby

-Panie przodem - uśmiechnąłem się wskazując łapą na otwór. Wadera spojrzała na mnie po czym na otwór.
-Ehhh, no dobra - po woli wśliznęła się do ciemnej jaskini.
-Teraz ty, chodź! - krzyknęła.
-To, że ty przodem, nie znaczy, że ja za tobą - zaśmiałem się.
Usłyszałem warknięcie przesączone oburzeniem, ale ni będę włóczył się po jakiś jaskiniach z waderą, która chciała ukraść mi obiad.
Nie przeszedłem za wiele a usłyszałem pisk i wołanie o pomoc. Miałem dylemat iść czy nie, jednak wadera to wadera i w sumie nie zrobiła mi nic złego.
-No, dobra pomogę jej - mruknąłem do siebie i podbiegłem do drzewa, ledwo wcisnąłem się w wejście, zaraz obok mnie pojawiły się płomyki. Ujrzałem przepaść a na jej krawędzi zwisającą waderę.
-Jak można nie zauważyć tak wielkiej dziury? - zaśmiałem się.
-Nie gadaj tyle tylko mi pomóż! - wrzasnęła.
-Już idę, idę spokojnie - Podałem jej łapę i wyciągnąłem na górę, ona prawie nic nie waży czy ona nic nie jje?
-Dzięki - odparła bez większego entuzjazmu.
Spokojna aura jaskini zaraz zmieniła się w trzęsienie ziemi. Z góry spadały kawałki sklepienia, a jedyne wyjście zostało zamknięte.
-To chyba jakiś żart - mruknąłem.

<Ruby?>

Od Serine'a CD. Ceiviry

- Mówiłem ci już, że nie w sposób ci odmawiać? 
Wadera wyszczerzyła zęby. 
- Więc dokąd mnie zabierzesz? 
- Ja? 
- Tak, głuptasie - zaśmiała się i zetknęła swój nos z moim, co jeszcze bardziej ją rozbawiło. 
Wbiła pysk w moje futro by stłumić śmiech. Sam nie wiem, co ją napadło. 
- Nie wiem, czy pamiętam te tereny - zacząłem się z nią droczyć.
- Jesteś tutaj drugim najlepszym zwiadowcą - wypomniała mi. 
- Zaraz po tobie - trąciłem ją nosem w pysk. 
Tak dobrze było słyszeć jej śmiech rozbrzmiewający w ciepłej, przytulnej jaskini. Być przy niej i nie martwić się właściwie o nic. Wstałem i przeciągnąłem się. 
- Dobrze. Gdzie pani sobie życzy pójść? 
- Aaa, niech szanowny pan mnie zaskoczy. 
Wyszliśmy więc z jaskini. Nie miałem żadnego celu. Szliśmy prosto przed siebie. Cisza nam nie przeszkadzała. Śpiew ptaków był przyjemny, a zwłaszcza, gdy do ptaków dołącza Ceivira. 
Wsłuchiwałem się w jej głos. Nuciła, jakby porozumiewała się z nimi. 
W końcu zatrzymaliśmy się w jakimś miłym miejscu. 
Zapach swierzej trawy unosił się w powietrzu; zaczęło kropić, ale żadnemu z nas to nie przeszkadzało. Po prostu usadowiliśmy się obok i siebie na suchym miejscu pod drzewem.
- Cei? - spytałem po chwili ciszy.
- Tak? - spytała. 
- Ostatnio myślałem o nas... - przełknąłem ślinę i kontynuowałem widząc niepokój wadery. - Dużo przeszliśmy, i nie powiem, chyba oboje jesteśmy tym zmęczeni.
- Przejdziesz do rzeczy? 
Krople deszczu zaczęły spadać szybciej. Nasz daszek z sosnowych gałęzi zaczynał przeciekać.
- Bo widzisz, ja kocham ciebie, ty, mam nadzieję, kochasz mnie - uśmiechnąłem się do niej szelmowsko - więc chyba nic nie stoi na przeszkodzie, byś została oficjalnie moją partnerką, hmm? 
Uśmiechnąłem się delikatnie patrząc w jej fiołkowe ślepia. Ta patrzyła na mnie... sam nie wiem, jak.
W każdym razie czas mijał, a ona nie odpowiadała. Niedoczekanie nabrała powietrza w płuca chcąc, miejmy nadzieję, odpowiedzieć. 

<Cei? :}  Po, dosłownie, 300 dniach pisania to pytanie w końcu musiało paść. :D>

niedziela, 26 lipca 2015

Od Veyrona CD. Sandsorm

Przechodziłem sobie lasem nucąc wesołą piosenkę i podśpiewując przy tym. Poranek był cudowny i słoneczny. Powietrze było wilgotne i ciężkie, pachnące poranną rosą i skoszoną trawą, czyli inaczej - najlepsze! Zapowiadał się ciekawy dzień... zważając na wczorajszą niezwykłą noc. Po tym jak Dezessi przestała wypłakiwać się w moje ramię mogłem wrócić do swojej jaskini i odpocząć trochę i napić się jakiegoś ciepłego napoju i zjeść posiłek... no a potem wbił Aventy i zapowiedział imprezę odbywającą się dziś wieczór! To było cudowne przeżycie! Były wszystkie wilki z watahy, a Ceivira jak zwykle była najcudowniejszą DJ - ką na świecie. Ale fajnie tak czasem pobyć samemu, bez upierdliwych, głośnych i pijanych wilków.
Zjechałem po mokrej trawie w dół malutkiej rozpadliny niedaleko mojej jaskini - uwielbiałem tamtędy chodzić i śpiewać, kiedy nie było nikogo w pobliżu. Wziąłem głęboki orzeźwiający wdech i ruszyłem dalej. Nagle zobaczyłem coś niepokojącego; w szczelinie usłanej trawą, w której się znajdowałem zobaczyłem leżące ciało jakiejś wilczycy. Spoczywało na drewnianym zakrwawionym pieńku. Było niecałe pięćset metrów ode mnie. To będzie zdecydowanie ciekawszy dzień, niż przypuszczałem. Natychmiast do niego podbiegłem i momentalnie zaniemówiłem.
Nie.
Jestem chory.
To niemożliwe.
Nie piłem wczoraj.
Ale te jej rysy twarzy.
Ten kremowy kolor sierści.
Grzywka zaczesana na bok.
Zawsze czyste, białe skarpetki.
Zawsze różowy, spuchnięty nosek.
Piękny, puszysty, delikatny, pawi ogon.
Wielkie, pokryte ciemniejszym futrem uszy, które zawsze tak uroczo zwisały.
To bez wątpienia była ta wadera. Zawsze bym ją poznał. Zawsze. Najcudowniejszą waderę na świecie. Ale to nie możliwe, żeby tak po prostu tutaj sobie leżała. Ona była martwa. Bardzo martwa. I to już dawno temu. Trzy lata temu zginęła.  Ale ona oddychała. Wolno, ale oddychała. Po jej policzkach spływały łzy. Spojrzałem w stronę jej piersi. Był w nią głęboko wbity sztylet. Moje oczy napełniły się łzami. Kto to zrobił? Dlaczego? Najpierw połamię wszystkie kości, potem zacznę dziurawić, wydłubię oczy, powyrywam kończyny, spalę żywcem. Będzie się smażył w piekle. Nie rozumiem. To nie miało sensu. Dlaczego Sandstorm? Dlaczego?! Dlaczego każesz mi to przechodzić od nowa? Cierpieć te same męki po raz drugi? Kazać próbować odebrać sobie życie? Kazać próbować się zagłodzić? Zrujnować psychikę, która już nigdy nie będzie taka sama? Wtuliłem głowę w jej pierś i zacząłem żałośnie szlochać... podobno basiory nie płaczą... miałem gdzieś te zasady. Miałem to wszystko gdzieś! Nie. To głupie. To niemożliwe. Nagle usłyszałem coś, co na nowo mnie ożywiło. Bicie serca. Nie swojego. Jej. Jej serce biło. Oddychała. Otworzyłem oczy i podziękowałem w duchu Bogowi. Podniosłem ciało wadery i natychmiast popędziłem do jaskini naszej głównej uzdrowicielki.
 - Samantho! - Zawołałem głosem przepełnionym tragizmem, szczęściem i rozpaczą.
 - Czego znowu? - Prychnęła szamanka.
 - Operacja! Natychmiast! Musisz mi pomóc! Stan krytyczny! - Zacząłem panikować pokazując wilczycy ciało Sandstorm. Ona natychmiast się ożywiła. Odebrała je ode mnie i wykopała z jaskini. Usiadłem przed nią oszołomiony. Odczuwałem niepokój, ból, lęk, niepokój, strach, radość, wzruszenie, osamotnienie, bliskość, cudowne uniesienie i... w zasadzie to nie dało się powiedzieć, w jakim jestem nastroju. Oby Samantha wiedziała co robi. Tylko to mnie teraz przejmowało. To mnie obchodziło. Nic innego. Formalności watahy mogą zaczekać. Ja nie. Sandstorm nie. Samantha nie. Dręczyła mnie myśl, czy za kilka godzin z jaskini wyjdzie uśmiechnięta Sandstorm i zadowolona z siebie Samantha... czy będę mógł do nich podbiec, podziękować Samancie z całego serca i uściskać Sandstorm ze łzami radości w oczach? A może szamanka opuści jaskinię sama w ponurym nastroju niosąc ze sobą złe wieści? Nie... to... to by było zbyt złe. Zbyt straszne. Zbyt sadystyczne.
Pozostawało mi tylko czekać. Będę czuwał. Jeśli trzeba, dzień i noc. Aby się dowiedzieć. To było zbyt ważne. Muszę się przekonać. Muszę powitać moją przyjaciółkę z otwartymi ramionami. Nie mogę się złamać.

<Sands? Resztę zostawiam Tobie :3>

Od Willa CD. Ethel

 - Ethel? - Zamrugałem oczami spoglądając z zaciekawieniem na waderę. - Co tu robisz?
 - To samo, co ty - zakaszlała wilczyca. - Włóczę się bez celu tu i tam, bo watahę upatrzoną już mam. A teraz idź stąd... nie mam siły na rozmowy. Ethan odwala niezłe teatrzyki.
 - Masz migrenę? - Zapytałem zaniepokojony.
 - Może. Co się to obchodzi? - Prychnęła Ethel i oparła się o kamień. Wyglądała na bardzo chorą.
 - Dużo mnie obchodzi, jak się czuje moja przyjaciółka. Nie podoba mi się ten Ethel. Przez niego cierpisz - stwierdziłem stanowczo.
 - Ja? Przyjaciółka? Twoja? - Wadera zamrugała oczami z niezrozumieniem. - Człowieku... znamy się od dwóch dni, a ja już jestem twoją przyjaciółką?
 - No więc... - zacząłem, ale nie skończyłem.
 - No więc nie. Idź sobie - Ethel westchnęła ciężko.
 - Okej, rozumiem, masz gorszy dzień, wszystko cię boli, ale może pójdziesz do szamanki? Dostaniesz leki przeciwbólowe...
 - Do szamanki? Jakiej szamanki?! Will, człowieku, czy ty siebie słyszysz? Szamani są od wypędzania demonów i odprawiania czarnych mszy, a Ethan nie jest demonem.
 - Och, wybacz... głupi ja... wiesz o kogo mi chodziło... o tego... no... jak mu tam... lekarza? Medyka? Jakoś tak... Mówię poważnie. Naprawdę cię przepraszam.
 - Idź stąd.
 - Ale ja...
 - Idź stąd.
 - Nie dasz sobie pomóc...?
 - Nie, idź stąd.
 - Bo w zasadzie...
 Tuż obok mnie eksplodowała ziemia. O mało nie dostałem zawału. No tak... Ethan.
 - To było ostatnie ostrzeżenie. Jeśli nie zostawisz mnie w spokoju w ciągu dziesięciu sekund, Ethan. rozszarpie ci gardło. Nie jesteś moim przyjacielem, ale nie jesteś moim wrogiem. Jesteś moim znajomym, a ja nie mam ochoty na pomoc od znajomych. Nie teraz. Nie chcę być nie miła, ale musisz mnie zrozumieć. Nie. Nigdy nie zrozumiesz, co czuję, kiedy Ethan oddala się ode mnie... chyba, że pozwolił byś mi połamać wszystkie twoje kości, oblać cię płynnym złotem, a potem stukać w ciebie drewnianą pałeczką. Więc odejdź.
 - To przykre, ale Ethan przecież nie może mnie nawet dotknąć, bo jest stworzeniem niematerialnym.
 - Do widzenia - warknęła Ethel.
 - Jak sobie życzysz, ciekawa istoto - ukłoniłem się i oddaliłem, ale zanim straciłem ją z oczu dodałem jeszcze tylko: - Daj znać, kiedy poczujesz się lepiej!

<Ethel? Psieplasiam... tak jakoś wyszło :p>

Od Blair CD. Cole'a

-Cole, a mógłbyś pokazać mi na chwilę to pióro? - zawołałam do basiora.
-Jasne, tylko musimy się gdzieś ukryć przed tą psychopatką! - powiedział.
Gestem głowy wskazałam na najbliższą jaskinię. Szybko tam wbiegłam i w ostatniej chwili wyhamowałam przed ścianą. 
Podłoże było wyłożone żółtymi liśćmi. Było dość ślisko, więc chyba jasne jak prawie przywaliłam w ścianę, hę?
Cole dał obejrzeć mi pióro. Przyjrzałam się uważnie napisowi na jego czubku. Troszkę znałam się na tego typu literach. Były tak zwanymi: "Runami". 
Po przeczytaniu ich, westchnęłam cicho. Jednak Cole usłyszał to westchnięcie i zapytał:
-Coś nie tak?
-Ech... Nie, tylko... To pióro należy do...
-Do...?

<Cole? Pióro należy do...? XD>

Od Deatha CD. Telary

 - Och... nigdy mi nie mówiłaś, że masz moc zamieniania się w człowieka - podrapałem się po karku. - I... ja tak nie potrafię.
 - Ależ głuptasie! Ja też nie potrafię. To miejsce po prostu jest zaklęte i jeśli je poprosisz, to samo zmieni cię w człowieka, jakiego tylko sobie wymarzysz! - Telara wybuchła perlistym śmiechem.  W pomieszczeniu zaczął padać śnieg. Skinąłem głową i skupiłem się.
 Dobrze... chciałbym być człowiekiem... takim normalnym, przeciętnym, takim, jakim bym był, gdybym po prostu nim był. Ale... proszę... zaklęte miejsce... nie chcę być ani ślepy, ani nie mieć na sobie tych wszystkich ran, blizn, wystrzępionego futra... chcę być człowiekiem takim, jakim bym był przed pożarem, pomyślałem. Zamknąłem oczy. Nagle poczułem, że coś łaskocze mnie w żołądku i... upadłem na ziemię.
 - No, no, no... - mruknęła Telara. - Niezły z ciebie przystojniaczek.
 Otworzyłem oczy i usiadłem na ziemi. Czułem się jakoś dziwnie nieswojo. Byłem opatulony w jakieś dziwne, szare coś. Spojrzałem na swoje dłonie i... krzyknąłem z przerażenia. Zamiast swoich łap, miałem jakieś pitufiny z poprzyczepianymi pięcioma zwisającymi parówkami... czy co to tam było... na ich końcach miałem poprzyczepiane jakieś dziwne kawałki plastiku.
 - Co się ze mną stało? - jęknąłem z przerażeniem spoglądając na nią z lękiem.
 - Pierwszy raz zmieniasz się w człowieka? - Zapytała ze zdziwieniem. Przytaknąłem.
 - To źle?
 - Ups... - Telara zachichotała nerwowo. - Chodź... Pokażę ci ciebie samego.
Podeszła do mnie i pomogła mi wstać. Za każdym krokiem moje nowe „nogi” chwiały się i wykręcały w dziwną stronę.
 - Jeszcze tylko chwilka... - Telara stawiła mnie przed lustrem. O... Starałem się nie wybuchnąć paniką. Byłem zupełnie łysy! Na twarzy, na łapach, wszędzie! Zamiast bielm miałem jakieś okropne, zielone źrenice, ale widziałem doskonale... chociaż coś. Ale nad nimi zwisały jakieś kępki czarnej trawy! Na swojej łysej głowie miałem jedynie jakieś dziwnie, miękkie, czarne futro, które wyglądało jak lwia grzywa... okej... spokojnie... ogarnij się Death... to tylko ty. Staraj się wyglądać poważnie, spokojnie i normalnie. Wziąłem głęboki oddech. Zamknąłem oczy i otworzyłem je ponownie, ponownie spoglądając w lustro. Zobaczyłem jedynie spokojnego, poważnego człowieka... uff.
 - I jak? - Zapytała Telara z zapałem. - I jak? Podobasz się sobie?
 - Ani trochę - stwierdziłem starając się poruszać moją łysą ręką.
 - Och, nie może być aż tak źle... - zaczęła puszczając mnie powoli, ale cały czas asekurując.
 - Ale jest - mruknąłem. - Zmieniam się z powrotem w wilka.
 - Jak ty, to ja też - westchnęła wadera. Uśmiechnąłem się nieśmiało.

<Telaro? :')>

Od Ili CD. Cuttle

 - Jak sobie chcesz - wzruszyłam ramionami i stanęłam na środku polany z zadziorną miną.
 - A ty co odwalasz? - Cuttle zatrzymała się patrząc na mnie, jak na idiotkę.
 - Przestaję za tobą łazić - wyszczerzyłam zęby. - Odprowadzę cię wzrokiem.
 - Ale jesteś wredna - prychnęła wilczyca i ruszyła dalej.
 - Z wrednymi wilkami trzeba sobie radzić... coś o tym wiem - poruszyłam znacząco brwiami.
 - Przestań! - Wadera tupnęła nogą.
 - Ale co takiego? - Powiedziałam z udawanym zdziwieniem. - Przecież ja nic nie robię.
 - No... bo... ty... no... masz... masz przestać tu być. Denerwuje mnie twoja obecność - Cuttle przewróciła oczami.
 - Nie umiem się teleportować - przekułam uśmiech w podkówkę i zaczęłam kiwać głową.
 - Nie denerwuj mnie! - Widać było, że wilczyca ledwo powstrzymuje atak złości.
 - No dobra, dobra... najważniejsze jest wiedzieć, kiedy przestać - podbiegłam do wilczycy. - Och, Cuttle...
 - Lilieth.
 - Dobrze, LILIETH, przestań się na mnie boczyć, bo wprowadzasz nerwową atmosferę... - zaczęłam.
 - Ja?! - Wybuchnęła wadera.
 - Tak, ty. No w każdym razie, przestań się na mnie boczyć, bo, naprawdę, kiedy poznasz mnie bliżej, zobaczysz, że nie jestem taka zła - zamrugałam powiekami robiąc minę ze Shreka. - Chociaż mogę się taka wydawać na pierwszy rzut oka... ale przecież powiedziałaś, że dołączyłaś do watahy, ponieważ... no... ponieważ chcesz już nie być taka samotna... To może ja na początek?

<Cuttle? xD>

Od Ryana CD. Arisy

 - Arisa?! - Wyrzuciłem z siebie i skoczyłem pod wodę wstrzymując oddech. Popłynąłem za waderą, której nogę oplatała jakaś macka. Kiedy do niej dopłynąłem zaczęło mi brakować tlenu. Chwyciłem waderę za nogę i razem zaczęliśmy szarpać się z macką, ale zaczęło kręcić mi się w głowie. Udało nam się wyszarpnąć nogę Arisy i w tym momencie wypuściłem powietrze, zachłystując się wodą.
Straciłem przytomność.
Poczułem, że coś naciska rytmicznie na moją pierś i ktoś wykrzykuje w kółko moje imię. Ostry piach wbijał się w moje plecy. Otworzyłem oczy i zacząłem głośno kaszleć przechodząc do pozycji siedzącej.
 - Ryan! Ty żyjesz - krzyknęła Arisa przytulając mnie mocno.
 - Co się właściwie wydarzyło? - Zacząłem pocierać sobie oczy.
 - No... no bo był ten potwór, ale... ale ty mnie uratowałeś... a... a potem zacząłeś tonąć. No... no i musiałam ciebie wyciągnąć na brzeg. Ale musimy stąd uciekać. On zaraz wróci.
 - Kto? - Zdziwiłem się.
 - Potwór.

<Arisa? :p>

Od Cole'a CD. Blair

 - Nic ci nie jest? - Podbiegłem do wadery.
 - Nie... - jęknęła. - To tylko drobna ranka.
          Otarła krew spływającą po jej policzku.
 - Ona zaraz tu wróci - stwierdziłem. - Może i jest głupia, ale na pewno nie aż tak.
 - Masz rację. Należy się ulotnić. Koniecznie - westchnęła Blair.
 - Właściwie to dlaczego tak ściga tego pióra? - przyjrzałem się uważnie wspomnianemu przed chwilą.
 - Co tam znalazłeś, brachu? - Wilczyca wyjrzała mi przez ramię.
 - Blair... spójrz! - Wskazałem na zakończenie piórka.
 - Łał... co to? - Zagadnęła. Na końcówce złotego pióra były wyryte jakieś słowa, których nie byłem w stanie odczytać.
 - Może pójdziemy z tym do szamanki? - Zagadnąłem.
 - Dobry pomysł - potaknęła po czym spojrzała w powietrze i mruknęła: - Wróciła.
Również spojrzałem w stronę z której leciała lamparcica, pantera, czy co to tam było, miotając przekleństwami zaadresowanymi pod nas. Razem z Blair spojrzeliśmy na siebie znacząco. Puściliśmy się pędem w stronę watahy, a ja w między czasie utworzyłem z zieleni torbę, przewiesiłem ją sobie przez ramię i schowałem w niej pióro.
 - Wiesz - krzyknąłem do wadery, tak, aby mnie usłyszała. - jak tak sobie myślę, to się cieszę, że nie daliśmy tego pióra tamtej psychopatce...
 - Zgadzam się z tobą!
 - To gdzie teraz?
 - Do Samanthy.

<Blair? Wybacz, że tak długo, ale, jak pewnie zauważyłaś, kompletny brak weny... eh :3>

Od Veyrona CD. Dezessi

Podszedłem do wadery i usiadłem obok niej. Przytuliła się do mnie i szlochała. Zacząłem gładzić ją po głowie.
 - No już... Ci... - westchnąłem i zacząłem głaskać waderę po głowie.
 - To jak? - Spojrzała na mnie swoimi szklanymi ślepiami. - Opowiesz mi coś o sobie?
 - Na pewno tego chcesz? - Zapytałem z lekkim wahaniem.
 - Tak. - Stwierdziła stanowczo.
 - No dobrze. Urodziłem się w watasze, tak, jak moje kuzynki. Gdy miałem rok, opuściłem ją i postanowiłem chodzić po świecie szukając przygód. Nie mogłem pozostać uziemiony. Miałem po prostu zbyt wielkie ADHD... Dołączyłem do Watahy Krwawego Diamentu i poznałem tam waderę. Sandstorm. Była wspaniałą, wiecznie uśmiechniętą, żartobliwą wilczycą z którą przeżyłem ciekawe, niesamowite, wspaniałe, niezapomniane przygody. Pewnego dnia jednak wataha została zaatakowana. Alfę zabito, a społeczność rozpadła się na kawałeczki. Myślę również, że moja najlepsza przyjaciółka poległa w bitwie. Powróciłem do watahy, nie wiedząc, gdzie indziej się udać i otrzymałem stanowisko bety. Po trzech latach pogodziłem się ze swoją największą życiową stratą i właściwie to... no cóż, sama rozumiesz.

<Krótkie opowiadanie na życzenie, Dez ;-;>