czwartek, 26 lutego 2015

Od Ceiviry ~ Na konkurs

Siedziałam spokojnie w jaskini. Zapowiadał się miły, słoneczny dzień. Wtem usłyszałam ciche pukanie.
- Proszę! - zawołałam, a mój głos odbijał się echem po skałach.
Do środka wszedł Aventy. Zdziwiła mnie jego wizyta. Poważna mina wskazywała na to, że z pewnością nie przyszedł tu tylko zwyczajnie poplotkować. Chodziło o coś większego. Gdy się zbliżył, dostrzegłam zwinięty w rulon zwitek papieru, który dumnie spoczywał w jednej z jego łap.
- W czym mogę ci pomóc? - zapytałam.
- Powiem krótko, ponieważ czasu mamy niewiele. Samantha została porwana przez członków Watahy Czerwonego Blasku. Próbujemy opanować sytuację, ale nie jest łatwo. Bez głównej szamanki sektor leczniczy cienko przędzie. Musimy koniecznie ją odbić. Zdecydowałem, że to zadanie przypadnie w udziale tobie - oznajmił Aventy.
Nie dowierzałam... Odkąd tu jestem, taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Czyżby wataha nie była już bezpieczna? Cóż, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Najważniejsza stała się w tamtej chwili Samantha. 
- Oczywiście, zrobię co w mojej mocy - zgodziłam się. 
- Świetnie. Tutaj masz mapę. Czerwony punkt wskaże ci cel podróży. Mam nadzieję, że cała misja przebiegnie bez większych komplikacji. Radzę wyruszyć zaraz. Każda chwila jest teraz na wagę złota. Ja tym czasem wracam do swoich obowiązków. Powodzenia - rzekł, wyciągnął w moją stronę zwój, po czym zaraz się ulotnił. 
Rozwinęłam zwitek papieru. Mapa jak każda inna - nic nadzwyczajnego. Jak poradził Aventy, z miejsca udałam się w drogę. Zdążyłam jedynie zjeść śniadanie, aby na głodnego nie włóczyć się tyle godzin. Podróż do Watahy Czerwonego Blasku przebiegła bez problemów. Schody zaczęły się wtedy, kiedy postawiłam łapę na terenach obcych mi zupełnie wilków. 
*** 
Był wieczór. Księżyc świecił wysoko na niebie. Zdawał się panować nad całym nieboskłonem. Tej nocy towarzyszyły mu także gwiazdy, jego wierne poplecznice. Przyczaiłam się, jak najciszej było to możliwe, do centrum watahy. Okazało się, że trwała tam wspaniała uczta. Przy suto zastawionym stole mogłam dostrzec masę wilków. Gawędziły, śmiały się i oczywiście próbowały wszystkiego po trochu. Cały teren został bardzo dobrze oświetlony. Zauważyłam także dwóch strażników, którzy pilnowali alfy. Zaczęłam się martwić. 
- Jak mam przejść niepostrzeżenie wśród takich tłumów? - zastanowiłam się. 
Po chwili do głowy wpadł mi pewien pomysł. Stanęłam za jednym z głazów, wyściubiłam pysk, tak, bym miała widok na zebranych, po czym zaczęłam śpiewać najgłośniej, jak tylko się dało. Zdecydowałam się na melancholijną, pełną wysokich nut pieśń usypiającą. Nie minęła minuta, a wszyscy ucztujący, wraz z alfą i strażnikami, chrapali smacznie, opierając swe pyski o stół. Uśmiechnęłam się pod nosem. Wiedziałam jednak, że czar nie będzie trwał wiecznie. Musiałam się śpieszyć. Wysłałam fale dźwiękowe i próbowałam zlokalizować w okolice ślady pozostałych wilków.
- Przy Samancie musieli postawić straż, a że ta na pewno nie ucztowała ze wszystkimi, to powinna być niedaleko - wydedukowałam. 
Wtem do moich uszu dotarły ledwo słyszalne szepty. Poczęłam iść w tamtym kierunku. Z każdą następną chwilą coraz wyraźniej słyszałam rozmowę dwóch basiorów. Wreszcie udało mi się dotrzeć do niewielkich schodów. Pospiesznie po nich zeszłam. Trafiłam idealnie. Akurat w tym miejscu znajdowało się więzienie. Niewielkich rozmiarów podziemie było ponure i zupełnie opustoszałe. Drogę wyznaczał jeden, dość wąski, lecz długi korytarz. Na samym jego końców dostrzegłam parę wilków. Śmiali się wniebogłosy. Jeden z nich zaczął nawet tarzać się po ziemi. Przewróciłam tylko oczami. 
- Czas wywabić tych żartownisiów na powierzchnię - pomyślałam. 
Tak, jak i poprzednim razem postanowiłam użyć swoich strun głosowych, ale tym razem w nieco łagodniejszy sposób. Nie mogłam posłużyć się niestety poprzednią pieśnią, jednak miałam już zupełnie nowy plan. Zaczęłam gwizdać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Dźwięk, wypuszczony z mojego pyska, odbijał się echem po kamiennych ścianach opustoszałych cel. Strażnikom przestało być wreszcie do śmiechu. Spojrzeli gniewnie w moją stronę, a ja stałam na schodach z radosnym uśmiechem.
- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zakrzyknął jeden z nich. 
- Jak pewnie zauważyliście, choć niezbyt bystre z was basiory. Jestem wilkiem, a czego tu szukam, to już nie wasza sprawa - odparłam zuchwale. 
Moje słowa rozwścieczyły ich jeszcze bardziej. 
- Zabieraj się stąd lepiej,jeśli ci życie miłe! - zagroził drugi.
- Ani mi się śni. Poczekam sobie tutaj. Noc jeszcze młoda - odparłam, tłumiąc śmiech. 
- My ci zaraz pokażemy! - rozgniewali się na dobre i zaczęli biec w moim kierunku. 
Tego właśnie oczekiwałam. Stanęłam na wilgotnej trawie. Czekałam na odpowiedni moment. Gdy byli już wystarczająco blisko, zaczęłam uciekać, ale niezbyt daleko. Poprowadziłam ich kilka metrów w stronę lasu. Potem wniknęłam w wiązkę dźwięku i schowałam się za drzewem. Strażnicy w ciemności niewiele mogli dostrzec, dlatego zamiast zawrócić i dać sobie spokój, ci zapuścili się w gęsty bór. Ja natomiast wróciłam do więziennych cel. W ostatniej z nich siedziała skulona Samantha. Wzrok miała utkwiony w ścianie. Zauważyłam pęk kluczy, leżący na niewielkim stoliku. Podniosłam go i szybko odnalazłam wśród nich ten, który pasował do zamka.
- Witamy na wolności! - uśmiechnęłam się szeroko, otwierając celę. 
Wadera odwróciła się. Na jej pysku malowało się zdziwienie. 
- Jakim cudem mnie tu odnalazłaś? - zapytała. 
- Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Jeszcze nie jesteśmy bezpieczne. Za chwilę wszyscy się obudzą. Biegiem do wyjścia - zakomenderowałam. 
Samantha nawet nie śmiała protestować. W szybkim tempie sunęłyśmy przez długi korytarz. Do moich nozdrzy odleciał już zapach świeżego powietrza. Ucieszyłam się. 
- Świetnie, za chwilę obydwie znajdziemy się w naszej watasze - pomyślałam uradowana. 
Myślami już byłam w swojej jaskini. Tak się rozmarzyłam, że nie usłyszałam dźwięków, dochodzących z zewnątrz. Ledwie wyściubiłyśmy nosy, a już obskoczyło nas kilkudziesięciu strażników z włóczniami wysuniętymi w naszym kierunku. 
- No, ładnie. To wpadłyśmy na dobre - szepnęłam do Samanthy. 
Mimo swojego zrezygnowania ustawiłam się w pozycji bojowej i osłoniłam waderę skrzydłami. 
- Pójdziecie z nami. Alfa chce was widzieć - powiedział jeden z zebranych. 
Nie minęła chwil, a obie znalazłyśmy się przed obliczem postawnego basiora o czerwono - czarnym futrze. 
- Nazywam się Thorin i panuje tu już od wieków, ale nigdy nie zdarzyło mi się coś takiego. Trzeba być niezwykle zuchwałym, by podstępem wkraść się na tereny mojej watahy, uśpić wszystkich jej członków i jeszcze rabować więzienie - zagrzmiał. 
- Trzeba być także niezwykle podłym, aby bezpodstawnie porywać główną szamankę Watahy Mrocznej Krwi, Thorinie - odpowiedziałam mu ze spokojem. 
- Jesteś odważna, a twoja mowa jest ostra jak nasze włócznie - zaśmiał się. 
Zastanawiałam się, co zrobić. Nie mogłam po raz kolejny ich uśpić, a żadna inna pieśń nie przychodziła mi w tamtej chwili do głowy. Wtem przypomniałam sobie jedną z praktyk, która była stosowana w moim rodzinnym klanie przy okazji odbijania więźniów. Podobno wiele wilków wprowadziło zbliżone prawo w swoich kodeksach. Liczyłam na to, że oni także. 
- Chciałabym walczyć o wolność Samanthy. Czyż w spisie zasad twojej zacnej watahy nie ma wzmianki o takiej ewentualności? - zapytałam pewnie. 
Thorin przyglądał mi się chwilę. Wyglądał na zaskoczonego, choć starał się to zamaskować za wszelką cenę. Zastanawiał się chwilę, po czym rozkazał: 
- Przynieście mi kodeksy! 
Jedna z wader przytaszczyła na swym grzbiecie dwie, niezbyt okazałe księgi. Alfa zaczął je starannie przeglądać. Ja stałam dumnie z podniesioną głową i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. 
- Zwariowałaś! To zbyt ryzykowne... - odezwała się Samantha. 
- To jedyny sposób. Tylko to nam zostało. Oby znalazł coś na ten temat w tych księgach. Jeśli odnajdzie choćby mały fragment, jesteśmy uratowane. Zaufaj mi - uśmiechnęłam się w stronę szamanki. 
W tym samym momencie Thorin zawołał:
- 'Jeśli znajdzie się śmiałek, który wyrazi chęć walki o wolność uwięzionego wilka, alfa zmuszony jest do zaakceptowania prośby, a tym samym wybrania spośród swych wojowników przeciwnika dla owego śmiałka'. Który z moich żołnierzy pragnie stoczyć walkę z tą o to waderą o wolność Samanthy - głównej szamanki Watahy Mrocznej Krwi? - powiedział donośnym, uroczystym tonem. 
Z szeregu wystąpił postawny, czarny basior. 
- Jam jest syn Thorina, alfy Watahy Czerwonego Blasku. Godzę się przystąpić do pojedynku z owym śmiałkiem - oznajmił wilk.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Kazałam Samancie cofnąć się nieco. Alfa dał znak do rozpoczęcia walki. Utkwiłam wzrok w swoim przeciwniku, obserwowałam każdy, nawet najmniejszy jego ruch. Czekałam aż zaatakuje. Chciałam sprawdzić, z kim mam do czynienia. Nie minęła chwila, a w moją stronę powędrowała wiązka czarnego światła. W jej wnętrzu zdawało się roić od niezliczonej ilości kruków. Błyskawicznie utworzyłam barierę dźwiękową. 
- To chyba rodzaj jakiegoś kruczego mroku - pomyślałam.
Wysłałam w stronę wilka chmarę nut. Ten wysłał na ich powitanie szwadron ciemno ubarwionych ptaków, które w mgnieniu oka pochłonęły całą symfonię. Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia. Myślałam, że pójdzie gładko. Wtem basior zniknął mi z zasięgu wzroku. Rozglądałam się w panice na wszystkie strony, ale nigdzie nie potrafiłam go dostrzec. Przystanęłam i zaufałam swojemu słuchowi. Dotarł do mnie trzepot skrzydeł. Gdy się odwróciłam, ujrzałam przeciwnika tuż przed swoim nosem. Ten nie czekał ani chwili i po raz kolejny posłał w moim kierunku czarną wiązkę mroku. Tym razem trafił. Przeleciałam około jednego metra, a potem runęłam z łoskotem na ziemię. Poczułam, jak chmara ptaków unosi mnie ku górze. Kiedy byłam już wysoko, żywa chmura pode mną rozpadła się, a ja po raz drugi skontaktowałam się z twardym podłożem. - Koniec zabawy! - pomyślałam. 
Byłam co najmniej wściekła. Błyskawicznie się podniosłam i poszybowałam w powietrze. Niczym bojowy sokół zaczęłam nacierać na przeciwnika. Z mojego pyska wydobyły się wysokie, ogłaszające dźwięki, które spowodowały totalne spustoszenie w umyśle wilka. Zdezorientowany nie zdążył się jeszcze dobrze otrząsnąć, a ja już wymierzyłam mu kilka soczystych ciosów wiązkami nutowymi. Basior nie mógł się podnieść. Postanowiłam przypieczętować swoje zwycięstwo. W powietrzu skupiłam ogromną kulę dźwięku. Co chwilę dodałam do niej coraz to wyższe tony, bo takie miały większą siłę rażenia. Gdy jej rozmiary sięgnęły zenitu, spuściłam tę mieszankę wybuchową na biednego basiora. Po tym ciosie nie był już w stanie walczyć. Spojrzałam na szamankę. Odetchnęła z ulgą. 
- Pokonałam twojego wojownika. Teraz wypuść mnie i Samanthę - powiedziałam. 
Thorin nie był zadowolony. Nie spodziewał się takiego wyniku tego pojedynku. Mierzyłam go wzrokiem. Musiał się zgodzić. 
- Jak ci na imię? - zapytał. 
- Ceivira - odpowiedziałam, choć miałam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam.
- Ceiviro, wadero z Watahy Mrocznej Krwi. Ułaskawiam ciebie i główną szamankę,Samanthę. Opuścicie te tereny bez szwanku. Znajcie moją nieprzebytą dobroć - odparł uroczyście. 
- Thorinie, alfo Watahy Czerwonego Blasku. W obliczu takiego wyroku dziękuję za twą sprawiedliwość i poszanowanie dla obowiązujących tu praw - odrzekłam. 
Skłoniłam się nieco i wraz z Samanthą opuściłyśmy tamte tereny.
***
Powrót przebiegł pomyślnie. Nic przykrego nie spotkało nas po drodze. Gdy stawiałam łapę w znajomej mi okolicy, słońce górowało, wskazując południe. Udało mi się 'dostarczyć' główną szamankę całą i zdrową do domu. Zdałam Aventy'emu niezwykle szczegółową relację z wyprawy. Kiedy tamtego popołudnia wróciłam do swojej jaskini, od razu położyłam się spać. Byłam wykończona. Świat skrywa wiele tajemnic, los daje niekiedy niebezpieczne zadania do wykonania i choć zawsze miło wraca się do takich ciekawych momentów, to najlepiej odbywać taką podróż wśród wspomnień we własnym jaskini, na własnym łóżku i ze znajomymi wilkami. Bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, jak mawia stare przysłowie.

Od Ignis ~ Na konkurs

Kap, kap. Kap, kap. Kap, kap.
Deszcz bębnił miarowo o dach mojej jaskini. Leniwie przeciągnęłam się na posłaniu i wyjrzałam na zewnątrz. Pogoda była okropna. Smutno, szaro, buro, deszczowo. Ech.
Zajrzałam do spiżarni i ze smutkiem stwierdziłam, że na śniadanie mam baaardzooo mało jedzenia. Miałam dzisiaj wyjść na polowanie, ale wstrętny deszcz zniweczył moje plany.
Usiadłam więc na kamiennym stołku i zjadłam to co mi pozostało. Po śniadaniu położyłam się znowu na swoje posłanie i zaczęłam się bawić swoim ogonem. Okropnie mi się nudziło, nie powiem.
Nagle przed wejściem do jaskini pojawiła się znajoma sylwetka. Zerwałam się z posłania i jak burza popędziłam do wejścia.
- Hej, Aventy. – powiedziałam gestem zapraszając go do środka. – Paskudna pogoda, co nie?
- Porwano Samantę. – wydusił basior.
- Co?! Żartujesz sobie, prawda?
- Chciałbym. – odpowiedział Aventy, a w jego głosie wyczułam zmęczenie. – Ale to prawda. Samantha została porwana przez wilki z Watahy Czerwonego Blasku. Tylko tyle zdołałem się dowiedzieć.
- Aha – powiedziałam niepewnie. – A mówisz mi to, bo…
- Chciałbym, żebyś ruszyła na jej poszukiwanie ze skutkiem natychmiastowym. – Aventy uśmiechnął się blado.
- Och, ja… Tak, pewnie. – odpowiedziałam lekko zmieszana. – Tak… Tylko potrzebuję jednej informacji: gdzie ta wataha się znajduje?
- Powiem ci wszystko, co musisz wiedzieć. Wataha Czerwonego Blasku znajduję się na północ od naszej niedaleko Gór Czerwonych. Samanthę najpewniej przetrzymują w swoich lochach w podziemiu pod jaskinią ich alfy. A i jeszcze jedno: wilki z tej watahy są nadzwyczaj sprytne. Oni się tam szkolą na zawodowych zabójców, więc uważaj dobrze?
- Tak jest. A i jeszcze jedno pytanie: po jakiego grzyba im Samantha?
- Ona jest bardzo niezwykłą szamanką. Jej zdolności są naprawdę duże. Nie wiem do jakich celów chcą ją wykorzystać, ale na pewno to ma coś wspólnego z jej zdolnościami. 
- Aha. – mruknęłam.
Wzięłam moją ulubioną torbę i zapakowałam w nią to, co najbardziej było mi potrzebne. Mapa, kompas, nóż, itepe, itede. Postanowiłam, że zapoluję po drodze do watahy. Zarzuciłam na siebie jeszcze ciemną pelerynę, żeby chroniła mnie od deszczu, rzuciłam Aventy’emu „Pa!” na pożegnanie i rozpoczęłam moją wędrówkę ku Górom Czerwonym.

~*~

Szłam chyba dwie godziny, zanim poczułam głód.
Na szczęście podczas tych dwóch godzin zdążyłam zapolować, więc nie musiałam się martwić skąd wytrzasnę jedzenie. Większy problem był z tym, gdzie je przyrządzę. 
Nie miałam ochoty na surową jeleninę, a jak jest się wilkiem, który potrafi panować nad ogniem, to upieczenie mięsa jest dość prostym zadaniem, jeśli tylko znajdzie się jakieś suche miejsce.
Miałam takiego pecha, że nie mogłam takiego nigdzie znaleźć. 
W końcu, po godzinnym szukaniu i sprawdzaniu czy nie zeszłam z dobrego kierunku, znalazłam małą, suchą jamę, idealną na rozpalenie w niej ogniska i przygotowanie żarcia. Mój żołądek nerwowo podskakiwał z głodu i burczał okropnie głośnio, jakby mówił: „No nareszcie! Myślałem, że już nigdy nie znajdziemy dobrego miejsca na spoczynek. A teraz najważniejsze! Daj mi jeść!”
Przez pół godziny cieszyłam się suchym kątem, ciepłem ogniska i pysznym, pieczonym, jelenim mięsem. Życie nagle stało się lepsze.
Szkoda, że nie mogłam sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek.
Zatuszowałam ślady tak, że po chwili nie było widać, by ktokolwiek przesiadywał w tej jamie i ruszyłam w dalszą drogę na północ.
***
- A oto są Góry Czerwone.
Gdy tylko je zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach. Były ogromne, królewskie i majestatyczne. Od razu zrozumiałam czemu nazywają się Górami Czerwonymi – w blasku zachodzącego słońca mieniły się czerwienią. 
Przyjrzałam się im dokładnie i zauważyłam liczne jaskinie wydrążone w zboczach tych pięknych gór. Wataha Czerwonego Blasku mieszkała właściwie w tych górach. Mieli tu całkiem ładne tereny: jaskinie w majestatycznych górach, puste, piaszczyste pole między nimi a lasem, idealne na treningi, i oczywiście ogromny las, w którym mogli polować albo po prostu spędzić miło czas, chowając się przed palącym słońcem.
Deszcz już dawno przestał padać. Ogarnęło mnie zwątpienie. Która jaskinia z tak wielu może być jaskinią ich alfy? „Największa” – podpowiadał umysł, ale wcale nie byłam tego taka pewna. To by było zbyt proste, a przecież Aventy mówił mi, że wilki z tej watahy są sprytne. Mimo niepewności musiałam uratować Samanthę. Przekroczyłam tereny watahy. 
Rzeczy, które się potem stały były tak dziwne i niewiarygodne, że przez chwilę myślałam, ze to sen.
Z kilku większych jaskini poszybowały ku mnie smoki. Tysiące smoków. Zanim mój umysł zdążył zareagować, ja już stałam naprzeciwko armii czerwono-złotych potworów i krzyczałam:
- STOP!
Stworzenia usłuchały. Później, gdy próbowałam rozgryźć tę sytuację za nic w świecie nie mogłam jej zrozumieć. Byłam pewna, że smoki wrogiej watahy będą uodpornione na słuchanie się wilków. To znaczy miałam moc, dzięki której mogłam panować nad smokami, ale byłam niemal pewna, że wilki z Watahy Czerwonego Blasku uodporniły je na nią, jeśli użyły jej wilki spoza watahy. A tu proszę niespodzianka! Nie były uodpornione. 
- Ciiiii… - powiedziałam uspokajająco. – Ciiii… Wszystko dobrze… Nie jestem wrogiem… Nic wam nie zrobię… Ciiii…
Czar działał na gady. Uspokoiły się tak szybko jak wyleciały ze swoich jam. Przemknęłam więc cicho między nimi, by ich nie zdenerwować hałasem. Co jak co, ale o smokach mogę powiedzieć dużo, tylko nie to, że lubią hałas.
Kolejna niespodzianka: za chordą smoków nie czekały na mnie oddziały uzbrojonych wilków. Teraz to już serio się zdziwiłam. Byłam pewna, że ktoś się kapnie, że gady nie dały rady i zrobi wielki alarm. A tu nic.
„To może być pułapka.” – podpowiadał umysł. Fakt. To musiała być pułapka.
Stałam więc z wszystkimi nerwami napiętymi, by w razie czego szybko użyć moich mocy, ale nic się nie działo. Nikt nie wyskakiwał z jaskini i nie krzyczał: „Na nią!” czy choćby „Do ataku!”. Zaczęłam się robić coraz bardziej podejrzliwa.
Słońce już zaszło. Ciemność ogarnęła tereny wrogiej watahy. Nie miałam pojęcia co robić, więc tylko stałam gotowa do walki, ale w końcu zmęczenie dało górę. Przypomniał mi się dzisiejszy poranek. „To naprawdę było dzisiaj?’ – myślałam. – „Zdaje się jakby od tamtej pory minął co najmniej miesiąc…”
W końcu nie zważając na to, że mogę zginąć, ułożyłam się w kłębek na piaszczystej ziemi u podnóża gór i zasnęłam.
***
Ciemność.
Nawet jak otworzyłam oczy było jej wokół mnie pełno. Poczułam, że mi niedobrze.
Gdzieś nad głową słyszałam przyciszone glosy dwóch wilków:
- Co z nią zrobimy?
- Ja nie wiem, to szef tutaj rządzi!
- To może ją mu zaniesiemy? Może się mu wytłumaczy? Po co tu przylazła, czego szuka?
- Ale szef powiedział, że ma zostać tutaj i mamy jej pilnować!
- Racja. A tak swoją drogą, ciekawe kiedy się obudzi.
- Noo kiedy czar pryśnie, nie?
- Jestem ciekaw, ile on na nią będzie działał…
Powoli zaczęłam sobie przypominać, co się stało. Czar? Tak, to pewnie on zmusił mnie do zaśnięcia. Normalnie nigdy bym nie zasnęła bez ognia.
Wyczułam, że znajduję się w worku. Okropnie pachniało stęchlizną. Postanowiłam, że nie będę się ruszać. „Niech ci strażnicy myślą, że nadal śpię.” – pomyślałam.
Nagle nad sobą usłyszałam nowy, inny głos:
- Szef kazał ją do siebie przyprowadzić. Bierzcie ją i chodźcie za mną!
- Tak jest! – odezwali się tamci.
„Szefem chyba nazywają ich alfę.” – pomyślałam. – „Nic dziwnego. Cała ta wataha przypomina wojsko.”
Poczułam jak ktoś mnie podnosi i wkrótce unosiłam się w powietrzu, niesiona przez dwóch basiorów. Z jednej strony się cieszyłam, bo dotrę do szefa, który będzie mógł mi pokazać lochy, a z drugiej strony bałam się, że nie dam rady.
Wkrótce chyba dotarliśmy, bo dwa basiory rzuciły mnie na ziemię. Poczułam ból w prawej, tylnej łapie. „No pięknie. Jeszcze stłukłam sobie kończynę. Cudownie.”
Wyczarowałam trochę leczniczego dymu i wciągnęłam go z ulgą. Ból w nodze zaczął przechodzić. 
Ktoś otworzył worek, w którym się znajdowałam, a potem chwycił za jego brzegi z drugiej strony i podniósł tak, że z niego wyleciałam. Szybko wstałam i otrzepałam się z kurzu.
Znajdowałam się w wysokiej na około pięć metrów jaskini. Znajdował się tam kamienny blat, a za nim stał wilk, najwyraźniej ten „szef”. Skały były czerwonawe i sypał się z nich pył, więc w rezultacie dawało to wrażenie czerwonej mgły. Stwierdziłam, że to miejsce było zbyt tajemnicze.
Oprócz mnie i chyba-ich-alfy w jaskini znajdowały się trzy wilki: dwaj strażnicy, których słyszałam na początku i ten, który przyszedł z rozkazem. Nie odznaczali się niczym szczególnym. Mieli brązowe futro z czerwonymi znakami na boku. Chyba każdy wilk w tej watasze takie miał. A przynajmniej wojsko.
Zlustrowałam wzrokiem szefa. Miał czerwoną jak ogień sierść jaśniejszą na bokach i wokół oczu. Na czole jego jaśniejsza sierść tworzyła literę „M”. Nie wyglądał jakoś majestatycznie czy coś. Równie dobrze mógł być jednym z wojskowych.
- Możecie już iść. – powiedział stanowczo do brązowych wilków i zwrócił swój wzrok na mnie. – Kim jesteś?
- Na imię mi Ignis. – powiedziałam i ukłoniłam się lekko. – A jak mam zwać ciebie?
- Mów mi po prostu szefie. – odezwał się wilk i zlustrował mnie spojrzeniem. – Czego tu szukasz?
- Słyszałam, że to jedna z potężniejszych watah na świecie. – odpowiedziałam pewnie. – Chciałam więc przyjść i zobaczyć czy to, co o was mówią, równa się z prawdą.
- Skąd pochodzisz?
- Z dalekich krain na wschód od tego miejsca. – kłamałam, to fakt, ale nie mogłam zdradzić mojego prawdziwego pochodzenia i celu podróży. Gdyby usłyszeli, że pochodzę z Watahy Mroczniej Krwi… Nie skończyłoby się to dla mnie dobrze.
- Aha. – mruknął szef tajemniczo i zastanowił się przez chwilę. – No dobrze skoro tak… Może pozwolę ci bezpiecznie opuścić nasze tereny.
- Zanim jednak to zrobisz – odparłam szybko. – mogłabym ci zadać kilka pytań? 
- Niech będzie. – bąknął.
- Jesteś alfą tej watahy?
Szef uśmiechnął się.
- Nie. Ja zajmuję się tylko wojskiem i takimi jak ty. – odparł. – Alfa ma inne, o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Ale aktualnie nie ma go w watasze, więc tymczasowo zajmuję jego stanowisko.
- Aha. Słyszałam też, że w waszych lochach znajduje się mnóstwo złoczyńców – zaczęłam ostrożnie. – i tak sobie pomyślałam, czy nie mogłabym ich zobaczyć. 
- A niby po co? – burknął szef.
- A co jeszcze nikt nigdy tu nie przeszedł, by zobaczyć w niewoli jakichś znanych, wilczych łotrów? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- No… nie.
- No to jestem pierwsza. 
- Niby czemu miałbym cię prowadzić do naszych lochów?
- Jeny, myśl logicznie! Chce po prostu na nich popatrzeć! Wiem, może to dziwne, ale zawsze o tym marzyłam! I jak usłyszałam, że w waszych lochach można ich znaleźć to tu przybyłam. Chcę za wszelką cenę ich zobaczyć! Czy to jest aż tak dziwne?! – prawie krzyczałam, zapominając zupełnie o dobrych manierach.
- Tak, to jest dziwne. – odezwał się basior. – Ale dobrze skoro tak tego chcesz… Właź do worka.
- Że co, proszę?!
- Nie mogę ryzykować, że odnajdziesz później drogę.
- Niech ci będzie. – odparłam ponuro.
Z niechęcią wlazłam z powrotem do worka. Poczułam jak ktoś zaciska więzy i mnie podnosi. „Fajna forma lokomocji” – pomyślałam z ironią.
Po jakichś piętnastu minutach byłam już w lochach. Było tu… okropnie. Skały były ciemne i zimne, a po nich spływała dziwna, wilgotna maź. Podłoga była byle jak wyciosana, więc musiałam uważać, żeby się nie potknąć. Po obu stronach znajdowały się lochy. Cele więzienne były poprzedzielane metalowymi płytami, a od strażników i „odwiedzających” oddzielone były potężnymi kratami. Wilki w celach były chude i zmarniałe. Gdy na mnie patrzyły, zrozumiałam, że większość z nich nie zrobiła nic złego. Trafiła tu „bo tak”.
- Kogo chcesz zobaczyć? – zapytał szef.
- Nikogo konkretnego. Chcę się przejść tak po prostu. – odpowiedziałam lekko zestresowana.
- Jak wolisz. – bąknął basior.
Najchętniej pognałabym korytarzem, by jak najszybciej znaleźć Samanthę. Mimo to spacerowałam powoli wzdłuż więziennych cel. W mojej głowie zaczął układać się pewien plan.
Nagle doszliśmy do końca korytarza, a ja nigdzie nie widziałam Samanty. Przestraszyłam się, że już jej coś zrobili. Głupio więc spytałam:
- To wszystko?
- A co, jeszcze ci mało?
- Ekhm, noo.
- Jak chcesz mogę ci pokazać naszego więźnia specjalnego.
- Tak!
- No to chodź.
Nie wierzyłam, że basior serio uwierzył w to, że chcę oglądać więźniów. Ale nie narzekałam.
Szef poprowadził mnie ciemnym korytarzem do metalowych drzwi. Otworzył je, a potem przepuścił mnie i wszedł za mną. 
To co zobaczyłam przyprawiło mnie o dreszcze.
Była to ogromna jaskinia. A mówiąc „ogromna” mam na myśli tak ogromną jaskinię, że nie widać jej sufitu. Obawiam się, że gdyby nie była dobrze oświetlona, nie zobaczyłabym również jej przeciwległej ściany.
Razem z szefem stałam na szerokim, metalowym balkonie jakby punkcie widokowym. Był ogrodzony barierką, a na dół prowadziły metalowe schodki.
Na środku jaskini była ogromna kamienna misa, a w niej lawa. Wokoło stało mnóstwo strażników, a nad nią na grubym sznurze wisiała Samantha. 
Zatkałam sobie pysk łapą, żeby nie krzyknąć.
Szef spojrzał na mnie, uśmiechnął się chytrze i powiedział:
- Robi wrażenie, co nie?
Nie miałam siły odpowiedzieć, ale wiedziałam co zrobić. Skupiłam się i przywołałam tyle usypiającego dymu ile zdołałam. Wkrótce on cały zajął jaskinię nadając jej jeszcze mroczniejszego wyglądu. Kiedy dym zelżał, było już po wszystkim. Wszyscy oprócz mnie głośno chrapali. Zeszłam po metalowych schodkach najciszej jak się dało i stanęłam obok kamiennej misy. „Jak ściągnąć stamtąd Samanthę?” – zastanawiałam się. Ja byłam odporna na ogień, więc lawa nie mogła mi nic zrobić. Ale Samantha? Wolałam jej nie narażać na spalenie. 
W końcu do głowy wpadł mi pewien pomysł. Wdrapałam się na brzeg kamiennej misy i zaczęłam manipulować lawą. Kazałam jej stwardnieć i ochłodzić się na tyle, by nikogo nie poparzyć. Teraz zamiast lawy w misie była skała magmowa. Była twarda i zimna. Bałam się, że szamance coś się stanie jak spadnie na twardy grunt, ale na szczęście nie wisiała aż tak wysoko, by się zabić, więc jedyne co mogło jej się stać to złamanie kości. Ale z tym już łatwo sobie poradzę. 
Teleportowałam się nad nią i trzymając się liny obudziłam Samanthę. Powiedziałam jej kim jestem, co tutaj robię i jaki mam plan, a ona przystała na to, co wymyśliłam. Podpaliłam więc sznur i szamanka spadła na skałę magmową. Szybko się tam teleportowałam.
- Nic ci nie jest? – spytałam, by wiedzieć ci moja moc będzie potrzebna.
- No nie wiem – odpowiedziała wadera. – Chyba złamałam nogę.
Wyczarowałam leczniczy dym i kazałam jej go powąchać. Szamanka od razu poczuła się lepiej.
- Dziękuję. – powiedziała.
- Nie ma sprawy – odparłam, kątem oka widząc, że strażnicy zaczynają się budzić. – ale teraz musimy jak najszybciej stąd wiać. Dasz radę?
- Tak, teraz tak.
- No to gazu!
Zeskoczyłyśmy z misy i pognałyśmy w stronę metalowych drzwi. W ostatniej chwili wpadłyśmy do lochów i pobiegłyśmy korytarzem do wyjścia. I teraz pojawił się problem.
- Jak stąd wyjść? 
Nie miałam zielonego pojęcia więc tylko pociągnęłam Samanthę na oślep przez ciemne korytarze. Strażnicy, którzy na nich stacjonowali chyba zauważyli, że jesteśmy uciekinierkami, więc próbowali nas zatrzymać, ale za każdym razem gdy to robili wybuchałam ogniem. Dosłownie.
- Jak ty to robisz? – krzyknęła wadera.
- Nie mam zielonego pojęcia! – odkrzyknęłam jej. – Nigdy wcześniej tego nie robiłam!
W końcu zauważyłam blade światło dnia na końcu korytarza.
- Tam! – wskazałam i biegiem ruszyłyśmy do wyjścia.
Zerknęłam do tylu. Za nami biegło już z pięćdziesięciu wartowników. I ciągle ich przybywało.
Przyspieszyłam. Byłyśmy już tak blisko! Nie mogłyśmy się teraz poddać. 
Wypadłyśmy z jaskini i przez chwile byłam kompletnie oślepiona blaskiem dnia. Ile przebywałam w tych lochach? Słońce właśnie wschodziło, a rześkie powietrze owiewało mnie przyjemnie. Musiał być ranek. A to znaczyło, że byłam całą noc pod ziemią.
Smoki, które wcześniej uspokoiłam nadal stały na wolnym terenie jak gdyby nigdy nic. Do głowy wpadł mi szalony pomysł.
- Chodź! – powiedziałam i pociągnęłam szamankę do najbliższego smoka.
- Co chcesz zrobić? – zapytała Samantha odwracając się nerwowo za siebie. – Oni zaraz nas złapią! Nie uciekniemy im!
- A właśnie, że tak. – mruknęłam spokojnie i najpierw władowałam Samanthę na gada, a potem sama na niego weszłam.
- Smoczku, poleć proszę. – powiedziałam stworzeniu do ucha spokojnym tonem głaszcząc go po głowie. – Odleć, wznieś się w górę. Proszę! – zerknęłam za siebie. Strażnicy byli już bardzo blisko. – Samantha, trzymaj się!
Smok w ostatniej chwili wzleciał w górę. Odetchnęłam z ulgą. 
- Jesteś szalona! – powiedziała wadera kurczowo trzymając się stworzenia.
- Dzięki. – odpowiedziałam z uśmiechem. – A teraz smoczku – zwróciłam się do smoka – zabierz nas na tereny naszej watahy, dobrze? Jak tylko tam dolecimy będziesz mógł odlecieć i być wolny. Co ty na to?
Smok parsknął chrapliwie, co znaczyło „Jestem za!” i poszybował ku terenom Watahy Mroczniej Krwi.
Godzinę zajął mu lot do domu. „Chyba następnym razem będę podróżować smokiem.” – pomyślałam i uśmiechnęłam się na samą myśl o tym. Latanie na smoku bardzo mi się podobało.
W końcu Leo (bo tak mu dałam na imię) wylądował. Zeskoczyłam z niego i pomogłam zejść szamance. Jej chyba nie podobało się latanie smokiem tak bardzo jak mi. 
- No, Leo. – zwróciłam się do gada. – Jesteś wolny.
On parsknął, machnął ogonem i przytulił pysk do mojej klatki piersiowej, co miało oznaczać: „Dziękuję, ale wiedz, że zawsze gdy mnie zawołasz, przybędę.”
- Dziękuję. A teraz leć. – powiedziałam i patrzyłam jak Leo się oddala. Wiedziałam, że smoki nie lubią więzów, więc nie mogłam go zatrzymać. Miałam nadzieję, że uratuje resztę swoich kolegów, uwięzionych w Watasze Czerwonego Blasku.
- Chodź – zwróciłam się do Samanty. – Muszę donieść Aventy’emu, że misja została wykonana.
Poszłyśmy, więc razem do jego jaskini. Samantha opowiedziała nam, co się stało i jak ją porwano, a ja powiedziałam jak ją uratowałam. I nareszcie wszystko było w porządku.

Koniec :3

Od Cyndi'ego CD. Grace

- Ja... proszę... - zaczął upiór zamykając swoje oko. - Nie patrz na mnie...
- Dlaczego niby? - prychnęła Grace.
- Nie jestem teraz wilkiem. Jestem ohydnym, zmutowanym, odrażającym potworem i naprawdę nie chcę, by ktoś tak piękny zmuszał się do oglądania mojego przerażającego ciała raniąc przy tym swój wzrok... A tak poza tym, to mam na imię...
- Co powiedziałeś? - przerwała mu Grace spoglądając w jego oko pokryte bielmem.
- Ja... powiedziałem, żebyś na mnie nie patrzyła, bo...
- Bo?!
- Bo... jestem odrażającym potworem... - wydusił z siebie te słowa tak cichym i piskliwym głosem, że aż mi się go zrobiło żal.
- I co z tego? - skrzywiła się Gracie. - Nie obchodzi mnie, czy wyglądasz źle, czy dobrze! Będę patrzeć na ciebie ile mi się chce, bo tak naprawdę liczy się środek, czyli to co masz w sercu!
- Ja...
- Więc jak masz na imię? - ponowiła pytanie wadera z przesłodzonym uśmiechem, a ja zachichotałem pod nosem.
- Moje imię jest dość długie... - zaczął "wilk".
- Gadaj. - moja partnerka popatrzyła na niego srogo.
- Mottomo Utsukushī... - mruknął i spuścił wzrok. - Ale mówcie na mnie po prostu Utsukushī.
- Utu... Utsa.. Utsusushi? - zacząłem.
- Utsukushī. - poprawiła mnie Grace.
- Dzięki. - chrząknąłem lekko zakłopotany - Nie kojarzę tego imienia...
- Może opowiesz nam swoją historię? - zaproponowała Gracie. - Wtedy może Cyndi ogarnie kim jesteś, co?
- No... no dobrze. Kiedy byłem mały moja mama umarła. Zostałem jedynie z ojcem psychopatą, młodszym bratem, oraz dwójką sióstr. Ojciec próbował nas zabić... postanowiliśmy razem uciec i znaleźć jakąś watahę. Niestety, kiedy przedzieraliśmy się przez lodowe pustkowie, nasz brat zgubił się podczas śnieżycy... wraz z siostrami pogrążyliśmy się w rozpaczy. Porwałem się na szalony pomysł, by cię... odnaleźć mojego brata, nawet, gdy siostry mówiły mi, że jeste... jest już martwy. Błąkałem się po świecie, aż trafiłem w ręce tego potwora... i resztę już znacie.
- To smutne. - westchnąłem.
- Jesteś taki wolnomyślący... - Grace przewróciła oczami.
- Ale... o co ci chodzi? - zaciekawiłem się.
- Jutro się dowiesz... - Wadera uśmiechnęła się tajemniczo.

<Grace? Łapaj wygląd wilka tu xD>