Zostałem sam. Zapomniany, porzucony... na lodowym pustkowiu. Nikt nie miał dla mnie serca. Bo co? Bo byłem inny, wyśmiany, wytykano mnie palcem, jako wybryk natury! Więc postanowiłem zacząć od nowa. Ruszyłem w stronę słońca, podążając za światłem, które dawało mi jedyny, ciepły promyczek nadziei w bolesnych chwilach. W końcu dotarłem do watahy, gdzie ktoś wziął mnie pod swoje skrzydła patrząc na mnie pozytywnie. Szedłem właśnie lasem podziwiając piękno natury Watahy Mrocznej Krwi. Nagle zobaczyłem waderę. Uśmiechała się promiennie, jak anioł. Delikatne płatki z drzew wiśniowych opadały na nią i wszędzie do o koła tworząc piękną aurę wiosny i lata. To było czuć we krwi. Nie wiedziałem, czy piękna wadera uśmiecha się do mnie, czy śmiała się ze mnie i z mojego szkaradnego ciała. Nagle zaczęła iść powoli w moją stronę...
<Wadero z pięknym uśmiechem :)?>