piątek, 27 marca 2015

Od Emmy CD. Cole'a

Pachniał rosą i świeżo skoszoną trawą. Wiosną. Podczas tego jednego radosnego uścisku wiedziałam, że mogę mu zaufać. Że mi pomoże. Że nigdy mnie nie zostawi. Czy on w ogóle ma jakieś wady?
Tuliliśmy się do siebie tak długo, że aż nie mogłam w to uwierzyć. Nie mogłam też uwierzyć w to, że Oral zginął. Że tak po prostu się udało. To było zbyt dziwne. Zbyt proste…
Odsunęłam się od Cole’a i podeszłam do kopczyka. Coś było nie tak. Po plecach przeleciał mi zimny dreszcz. Łagodny wiatr szarpnął włosami. Z ran lekko sączyła się krew. Spojrzałam na nią i zrobiłam wielkie oczy. Nie była czerwona. Była czarna.
Przez jeden krótki moment świat zawirował z szybkością odrzutowca. Skupiłam się na tym, by ustać na nogach. Zamrugałam oczami. Świat przestał wirować, ale z moich ran cały czas sączyła się czarna krew. Zrozumiałam. To nie był sen.
Odwróciłam się do pozostałych. Navarog zauważył moje rany i patrzył się na mnie ze smutkiem i grozą w oczach. Hitaishi skierowała łeb ku ziemi. A Cole patrzył na mnie swoimi pięknymi, zielonymi oczami. Nie rozumiał.
Chciałam coś powiedzieć, ale słowa nie chciały wydobyć się z mojego pyska. Stałam więc wpatrując się w nich i czekając. Po prostu czekając. Na nic więcej nie mogłam się zdobyć.
Navarog odchrząknął i powiedział:
- No cóż… Czyli to koniec, tak?
Hitaishi uniosła łeb i skrzywiła się na mój widok.
- Na to wygląda. – wychrypiała. – Miło było cię poznać, Emmo.
- Mi ciebie też. – ze zdumieniem usłyszałam swój głos.
Cole spojrzał na nas najwyraźniej nadal nic nie rozumiejąc.
- O co chodzi?
Zebrałam wszystkie siły jakie mi pozostały i odparłam łagodnym głosem:
- Moje krew… Jest czarna. To oznacza, że Oral przeklął mnie, bym umarła jak tylko on umrze. Ale przynajmniej mamy pewność, że nie żyje.
- Ale… nie rozumiem.
- Mówiłam ci, że Oral posiada nade mną kontrolę. Najwyraźniej powiązał swoje życie z moim. Ale nie przejmuj się. Wszystko jest w porządku. Dołączę do rodziny. Tam na górze. – spojrzałam melancholijnie w niebo. – Będę za tobą tęsknić.
- Czekaj, chyba nie dążysz do tego, że um…
- Tak – przerwałam mu. Byłam spokojna, nie bałam się. To trochę dziwne mając na względzie to, że zaraz umrę w męczarniach.
- Nie. Nie, nie pozwalam ci! – wyglądał na zdenerwowanego. Podeszłam do niego i spojrzałam mu prosto w oczy.
- Nie ma innego wyjścia. Ja… Nie wiem. Nie umiem. Nie chcę… - urwałam. – Nie mam siły dalej walczyć.
- Proszę – powiedział, a ja poczułam, że we mnie coś pęka. – Nie zostawiaj mnie.
- Nie zostawię cię. Nigdy. Będę przez cały czas przy tobie. Tutaj – wskazałam łapą na jego pierś w miejscu, gdzie było serce.
- Nie – odparł gorzko. – Masz zostać ze mną. Naprawdę.
- Przykro mi…
Nagle kopczyk obok nas eksplodował. A z niego wyszedł on – brudny, poobijany, poraniony, ale to nadal był on. W jego oczach tańczyły iskierki gniewu.
- Tak łatwo mnie nie zabijecie – jego głos przypominał syk. Jadowity, ociekający trucizną. – Ale Emma wie. ONA jedyna wie jak to jest… umierać.
Cole spojrzał na mnie zdezorientowany. Ja też nie czułam się najlepiej.
- Ja wiem? – zapytałam głupio.
- Owszem wiesz – syknął Oral. – Przypominasz sobie ból podczas każdej z prób? To teraz połącz je wszystkie i pomnóż razy dziesięć. Tak będzie bolesna twoja śmierć.
- Ja… - zemdliło mnie. – Czemu ja? Czemu się na mnie uwziąłeś?
- Nie zrozumiałaś? Nadal nie rozumiesz?
- Co mam rozumieć?
Oral zaśmiał się gorzko.
- Spójrz jeszcze raz.
Przypatrzyłam się mu bardzo uważnie. I nagle to zauważyłam. Ta blizna. Ta sama blada blizna rozdzierająca jego policzek. I szare tęczówki. Niczym gradowe chmury.
Cofnęłam się z przerażeniem.
- S-Soul? – spytałam drżącym głosem.
Basior uśmiechnął się złowieszczo.
- Ale… skrzydła. Co ze skrzydłami?
Oral syknął przeciągle i na grzbiecie wyrosła mu para czarnych skrzydeł. Jego futro jeszcze bardziej pociemniało. No i miałam niezły wygląd Soula, ale pokaleczonego i poobijanego.
- Ale jak to?
Oczy mu pociemniały.
- Nie zauważyłaś tego wcześniej, hm? Można się było tego spodziewać. Nie jesteś zbytnio… spostrzegawcza.
- Ale… Nie. Soul… On by czegoś takiego nie zrobił!
- Soul to tylko głupia przykrywka. Stworzyłem ją tylko po to, by cię dopaść.
- Po co?
- Masz coś – zaczął. – co należy do mnie. I dobrze wiesz o czym mowa.
Zastanowiłam się przez chwilę. Medalion… Ten, który znalazłam po tym jak Soul zniknął. Zachowałam go na pamiątkę, ale teraz…
- Dobrze rozumujesz. A teraz mi do oddaj.
- Czekaj. Jaką on ma właściwie moc?
- Nie twoja sprawa. Oddaj mi go!
- Wiesz – poczułam nagły przypływ pewności siebie. – wolałam jak byłeś Soulem.
Basior rzucił się na mnie, ale ja zrobiłam szybki unik i przygwoździłam go do ziemi wodną tarczą. Spojrzałam na rany. Czerwona. Uff.
Potrząsnęłam łbem. Medalion wydostał się z gąszczu sierści i włosów. Od czasu, gdy Soul zginął nosiłam go na szyi. Nie wiedziałam jaką moc mógł posiadać, ani jak go uruchomić. Ale to nie było dla mnie ważne.
Zdjęłam medalion i rzuciłam go w stronę Cole’a.
- Zniszczcie go – powiedziałam błagalnie. – Ja w tym czasie spróbuję… Coś z nim zrobić.
- Jak? – odparł głupio Cole patrząc na złoty medalion.
- Navarog będzie wiedział. A teraz idźcie. Zatrzymam go na jakiś czas, ale nie na zbyt długo.
- Mogę zostać i ci pomóc – zdeklarowała się Hitaishi, ale w jej glosie dosłyszałam zmęczenie.
- Nie trzeba – odparłam szybko. W głębi duszy czułam, że to miała być moja walka. – Idźcie już.
Cole rzucił mi ostatnie przeciągłe spojrzenie i ruszył za Navarogiem, i Hitaishi do zamku.
- Co chcesz zrobić? – syknął Oral cały czas przygwożdżony do ziemi moją wodna tarczą.
- Dowiedzieć się prawdy. – zaczęłam. – Przecież wcześniej nie miałam medalionu. Więc po co przebrałeś się za Soula i mi pomagałeś?
- Serio nie wiesz?
- Oświeć mnie – ucięłam gorzko.
Oral uśmiechnął się złowieszczo i jednym potężnym ciosem rozbił moją wodną tarczę.
- Jest w tobie coś… - mówił gorzko. – coś innego. Jakaś pradawna moc. Coś niezwykłego, ale i strasznego zarazem. Nie jesteś normalna.
Przez chwilę stałam w osłupieniu. Oral szybko to wykorzystał rzucając we mnie ognistą kulę. To otrzeźwiło mój umysł i odparowałam cios wodnym pociskiem. Gdy oba pociski zderzyły się w locie, pozostała po nich tylko smużka dymu.
- Ja nie rozumiem. – mój głos się załamał.
- Ja też nie. Jesteś zwykły wilkiem wodnym, nie potrafiącym nawet nauczyć się innych mocy. Masz tylko moce wrodzone. Czy… Czy przypatrywałaś się kiedyś swojej krwi?
Spojrzałam nerwowo na rany, z których sączyła się teraz, nie czerwona, ale turkusowa krew.
- A-ale…?
- To, że twoja krew przez chwilę była czarna nie było moją winą. – prychnął. – Choć chciałbym, żeby tak było.
Poczułam powiew gorąca. Powietrze wokół mnie zaczęło wrzeć. Czarna, czerwona, turkusowa. Czarna, czerwona, turkusowa. Czerna, czerwona, turkusowa.
- Moja krew jest taka, jaka chcę by była. – odpowiadam gładko. – A każda z nich kryję inną moc.
Tym razem to Oral patrzył na mnie w osłupieniu, a ja to wykorzystałam. Ale w przeciwieństwie do mnie, Oral nie zdążył odskoczyć.
Gorąca kula powietrza, zmieszana z wodą, mrokiem, ziemią, ogniem i naładowana elektrycznością popędziła w stronę Orala. Powietrze wokół mnie zgęstniało tak mocno, że prawie się dusiłam. Prawie.
Pocisk uderzył w basiora i z wielkim hukiem rozleciał się razem z jego szczątkami. Rozejrzałam się wokoło. Na polu przed pałacem zrobiło się cicho. Powietrze wokół mnie się ostudziło, a ja zrozumiałam, co zrobiłam. Na łapach miałam srebrną krew Orala. Wilki z jego rasy miały właśnie taki kolor krwi.
Świadomość, że właśnie zabiłam mojego przyjaciela była jak cios nożem w brzuch. Mimo tego, że Soul był Oralem i robił to wszystko po to, by się dowiedzieć, co takiego jest we mnie niezwykłego, to i tak uważałam go za przyjaciela. Ale teraz już nie żył. I to ja go zabiłam.

< Cole? Jak ci poszło niszczenie medalionu? c: >

Od Cyndi'ego CD. Grace

- Ee... dzionek dobry...? - popatrzyłem na nią. Szczerze mówiąc, to Grace często zaciągała mnie do Samanthy, ale nigdy nie widziałem uśmiechu na jej twarzy. Wiecznie była na coś wkurzona... między innymi na swoich pacjentów. „Gdyby byli ostrożniejsi, nic by się nie stało, a ja miałabym dzień wolny. Ale te nieuważne łajzy i tak zawsze coś zrobią...”. Tak mówiła zawsze sama do siebie, kiedy jej pacjenci przyłazili do niej z drobnymi obrażeniami. Zachichotałem. Zastanawiam się, czy mruczy tak pod nosem również, kiedy przychodzą do niej wadery na badania ciążowe... może sam się o tym niedługo przekonam? Ale z drugiej strony, to w sumie nic nie poradzę na to, że czasami bywam małym zobczeńcem, hłe, hłe.
- Ano dobry, dobry - szamanka wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. Może idąc po swoje ziółka przewróciła się i udeżyła głową o najtwardszy kamień, który kiedykolwiek powstał? Ale... ja jej się tam nie dziwię. Też bym narzekał na taki zawód...
Nagle zza pleców Samanthy wyłonił się jakiś wilk. Był całkowicie czarny, dobrze zbudowany, jedynie pod niebieskimi, głębokimi, lśniącymi oczami miał białe kreseczki. Był niesamowicie przystojny. Poczułem zazdrość.
Po chwili nieśmiało uniósł oczy i wlepił we mnie wzrok. Przyjrzałem mu się dokładnie. Jego twarz wydała mi się bardzo znajoma. Nie potrafiłem sobie przypomnieć, gdzie wcześniej ją ujrzałem, ale wiedziałem, że spotkałem już tego wilka.
- Cześć... - powiedział cichym, ale czystym głosem.
- No! - wtrąciła się nagle szamanka. - Przyznajcie, że odwaliłam kawał dobrej roboty! Musicie to przyznać! Odwróciłam działanie dokładnie dwustu dziewięćdziesięciu ośmiu eliksirów. Wspaniale, prawda?
W pierwszej chwili byłem osłupiały tak, że aż „wyplułem” powietrze.
- Co? To jest Mottomo Utsu - cośtam?! - szęka mi opadła. Samantha pochmurniała.
- Mhm... - mruknęła i odwróciła się do nas plecami. Już miała odejść, gdy nagle dotarło do mnie, o co chodziło jej ten cały czas.
- Samantho! - położyłem jej łapę na ramieniu. Spojrzała na mnie. - Jesteś niewiarygodna, niesamowicie uzdolniona! Nawet nie wiesz, jak wszyscy bardzo ci dziękujemy! Nawet sam wielki Naosis nie może równać się z twoimi mocami!
Szamanka popaterzyła na mnie ze zdziwieniem.
- Naprawdę tak uważasz? - zapytała z nadzieją w głosie, a w jej oczach dostrzegłem błysk.
- Oczywiście! To był ósmy cud świata! - zapewniła ją Grace i oboje pomachaliśmy głowami. Czarnowłosa wadera uśmiechnęła się szeroko i ruszyła do swojej jaskini mrucząc coś pod nosem z zadowoleniem.
Spojrzeliśmy razem z Grace w stronę Mottomo Utsu - cośtam. Uśmiechnął się niezgrabnie, ale Grace popatrzyła na niego z rozmydlonymi oczami. Zaczerwieniłem się.
- Nadal mnie nie poznajesz? - zapytał cicho. Pokręciłem jedynie przecząco głową. - No cóż... myślałem, że będziesz w stanie mnie rozpoznać bez konieczności podawania Ci swojego prawdziwego imienia...
- Co?! - wybuchnąłem. - To ja się przez dwa dni, żeby móc nazwać cię po imieniu, Mottomo Utsu - cośtam, a ty mi mówisz, że masz jakieś inne imię?! Jeszcze mi powiedz, że składa się z trzech liter, to cię wilku uduszę!
- Można powiedzieć. - mruknął wilk. - Tak serio, to mam na imię Luke. Teraz coś kojarzysz?
Zamrugałem oczami i spojrzałem na czarnowłosego wilka. Zaniemówiłem. Tyle lat...
- Ty... ty... ty... j... - wydukałem i nie byłem w stanie nic więcej powiedzieć.
- Zaskoczony? - zaśmiała się Grace.
- Chciałbym dołączyć do twojej watahy. - powiedział mój zaginiony brat.

<Grace? xD>

Od Serine'a CD. Ceiviry

Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Ceivira cały obiad siedziała ze spuszczoną głową. Nie zjadła ani kęsa. A potem wyszła gdzieś bez słowa. 
Chance kleiła się do mnie, jakby wysmarowała się żywicą. Nie było to zbyt przyjemne, zwłaszcza przy posiłku. 
Spojrzałem w stronę Rorelle, która ignorowała zachowanie beżowej wadery. Do czasu. 
- Chance, zabierz łapy, proszę – powiedziała nagle nie spuszczając wzroku z mięsa.  
Wilczyca usłuchała, ale nie przestała nawijać o tym, że chciałaby zostać mamą (z pewnością fantastyczną) i jak by urządziła jaskinię. 
„O nie nie nie nie nie nie nie…” Dlaczego to spotkało mnie, dlaczego akurat ona…?
- Tak… - powiedziałem zaciskając zęby i zmuszając się do uśmiechu – musiało by być… fantastycznie.
Chance roześmiała się beztrosko i wzięła pierwszy kęs już zimnego obiadu. Rozejrzałem się szukając Zaheera. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyszedł. 
- Wyszedł jakieś dziesięć minut temu – powiedziała Rorelle, jakby czytała mi w myślach.
- Tuż po tym, jak wyszła Ceivira – wtrąciła się Chance. – Może ona z nim…
- Dosyć – powiedziałem ostro. Nie chciałem tego wysłuchiwać. To, co wygadywała wadera niepotrzebnie podnosiło mi ciśnienie. 
- Ja tylko przypuszczam, kochany. Ostatnio nasz młodzik kręci się wokół niej…
- Powiedziałem dosyć! – krzyknąłem i uderzyłem łapą w stół, aż obie wadery lekko podskoczyły. – Mam dosyć tych bredni! 
- Ale…
- Odkąd pamiętam, próbowałaś rozdzielić mnie i Ceivirę! 
- Serine – upomniała mnie matka. Chciałem kląć waderze w twarz, ale głos Rorelle działał jak głos Chance… Tylko ten nie miał w sobie żadnej magii.     
Wyszedłem z pokoju przewracając skrzydłem porcelanowe szklanki.
***
Reszta południa minęła szybko. Matka znalazła mnie na dachu spadającym pod dużym kątem. Podobno byłem zbyt nieobecny, abym wszystko pamiętał, ale o mało co się nie zabiłem. 
- Nie rób tak więcej – powiedziała, kiedy przeciskaliśmy się przez wąski korytarz. – Nie masz pojęcia, jak się martwiłam. 
- Nohoo… Chance to chyba najbardziej – odpowiedziałem sarkazmem. 
Starza wadera zatrzymała mnie ze srogimi rysami pyska. 
- Słuchaj, Serine, Chance jest wrażliwą waderą. Nie cofnie się przed niczym i dobrze o tym wiesz. 
- A co to ma do rzeczy? – wzruszyłem ramionami.
- Uważaj na słowa, kochamy – uśmiechnęła się lekko i pocałowała w policzek. Następnie odeszła w głąb szukając Zaheera.
Poczułem przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Dopiero teraz poczułem, że mam matkę. Może to dziwne, ale od kiedy opuściłem rodzinną watahę czułem się, jakbym nigdy nie miał rodziców.   
Teraz zrozumiałem, że jednak istnieje jeszcze ktoś, komu na mnie zależy.  
- No tak… - mruknąłem sam do siebie i skierowałem się w stronę głównego salonu. 
Na rubinowym fotelu siedziała Ceivira. Jej widok sprawił, że uśmiechnąłem się, ale uśmiech zniknął tak szybko jak się pojawił. Po prawej, obok wejścia do kuchni leżała Chance. Wylegiwała się na miękkim posłaniu całkowicie ignorując wszystkich. Wszystkich poza mną. 
- Serine! – krzyknęła z promiennym uśmiechem. 
Ceivira wzdrygnęła się na moje imię. Widocznie nie zauważyła, jak wszedłem. Zerknęła ukradkiem w moją stronę, ale zrezygnowała w połowie ruchu. Wtopiła wzrok w to, co znajdowało się za oknem. 
W tym samym momencie do pokoju wkroczyli Rorelle i Zaheer.
- No – powiedziała na wstępie – jakieś pomysły na popołudnie?
Nikt się nie odezwał.
- O! – krzyknęła nagle – wiem! – Przyzwyczaiłem się, że często wybuchała krzykiem, ale tym razem wystraszyłem się.  
Spojrzałem ukradkiem na Ceivirę. Stała tuż obok Zaheera z nieobecnym wzrokiem, jakby była w jakimś transie.
- Wybierzmy się na polowanie! – zachwyt i podniecenie w głosie wadery były nie do zniesienia.
Matka wpatrywała się z powagą w Chance. Po chwili ciszy powiedziała:
- To chyba dobry pomysł. Jakieś pomysły gdzie, jak?
Spojrzałem na nieobecną waderę. Myślałem, że jako pierwsza zaproponuje miejsce łowów, tym czasem skuliła się jeszcze bardziej. Zamierzałem wziąć sprawę we własne łapy. 
- Ja… mam pomysł – powiedziałem dalej patrząc się na Cei. Zauważyłem, że pozostała trójka patrzy się na mnie, co zaczęło mnie peszyć. – Ce… znaczy… znam bardzo dobre miejsce. 
- Świetnie! Możemy się podzielić na grupy.
- Po co? – wtrącił się Zaheer. Nie wyglądał na zadowolonego.
Chance rzuciła mu pogardliwe spojrzenie z szelmowskim uśmieszkiem. 
- By było szybciej. Możemy podzielić się  na grupy. Może Serine i ja pójdziemy razem.
Chciałem zaprotestować, ale słowa uwięzły mi w gardle. 
Jeszcze tego brakowało – polowanie sam na sam z znienawidzonym wilkiem. Ale nie to najbardziej mnie martwiło. Zaheer skinął głową, jakby Chance była milusim kotkiem i zostanie z nią samemu w cale nie było ryzykiem. 
- Cei i Rollere mogą iść ze mną.
Najstarsza wilczyca chrząknęła. 
- Wolę polować samotnie – spojrzała na czarnego wilka. Wydawałoby się, że porozumiewają się telepatycznie.  
I tak wszyscy się rozeszli. Zanim wzbiłem się w powietrze zobaczyłem przygnębioną Ceivirę. Stała sama przy balustradzie. Jej perłowe włosy targał wiatr w każdą stronę. Widocznie nie przeszkadzało jej to, bo stała nieruchomo. Bez żadnych oznak życia. 
Podszedłem bliżej. Chciałem spojrzeć jej w oczy i spytać, co się dzieje. 
- Cei. – Wadera wzdrygnęła się, ale dalej nie okazywała uczuć. Im bardziej nachylałem się w jej kierunku, tym dalej chowała pysk. 
Nie chciała jeść, nie chciała rozmawiać, nie chciała nawet spojrzeć mi w oczy. 
- Cei, proszę. Co się dzieje? 
Zero odpowiedzi. 
- Wiesz… kiedyś powiedzieliśmy sobie, że nie opuścimy się nawzajem – przypomniałem jej. Dalej nic. – Więc dlaczego to robisz? Nie oddalaj się ode mnie – położyłem jej łapę na ramieniu, a kiedy spotkała się z jej futrem – odepchnęła ją stając tym samym pyskiem do mnie. Przez sekundę zobaczyłem jej pociemniałe fiołkowe oczy. Nie wytrzymałem. Rzuciłem się na nią obejmując mocno. Ta zaczęła się szarpać i wydawać stłumione krzyki – tak samo jak w mojej rodzinnej watasze. Te wspomnienia przywołały ból. Z nów poczułem się, jakbym tam był. Mógłbym przysiąc, że znowu widzę to samo jezioro, te same pola.
Dalej się szarpała. Nie była już tak uległa jak w tedy. 
- Jestem gotowa! – dobiegł mnie głos Chance idącej korytarzem. 
Ceivira jakby bardziej próbowała się wyrwać z moich objęć. Kiedy beżowa wilczyca przekroczyła próg, Ceivira odskoczyła ode mnie i jak myślałem – za późno. 
Biała wadera starała uspokoić swój ciężki oddech. Beżowa zaś obarczyła ją wściekłym spojrzeniem. Naprawdę, nie ukrywała zazdrości, albo po prostu robiła to źle… bardzo źle. 
- Cei – zaczęła trochę roztrzęsionym głosem – co ty tu robisz? Zaheer już czeka. 
- Ja… 
- Nieważne – przerwała jej. – Serine, chodźmy – rzuciła mi ten swój uwodzicielski uśmieszek, który nie robił na mnie żadnego wrażenia. 
***
- Nie możesz mnie po prostu przenieść? 
„Nie” – powiedziałem w myślach. 
Chance jak zwykle robiła wszystko by się do mnie zbliżyć… znaczy jeszcze bardziej.  No fakt, nie miała skrzydeł i nie miała jak przedostać się w głąb lasu nie przeskakując dwadzieścia metrów pomiędzy wysepkami. Ale to nie powód, by to wykorzystywać. 
HA HA! Jak mogłem tak pomyśleć? Chance wykorzysta każdą sytuację. Teraz jest ze mną sam na sam. Fantastycznie
W końcu zrobiłem to. Jakoś udało mi się ją przenieść, ale po wylądowaniu poczułem się jak starszy wilk z problemami z kręgosłupem. 
- Gdzie teraz? – spytała. 
Nie odpowiedziałem jej. Minąłem ją obojętnie jakby była najzwyklejszym, pospolitym, nic nie wartym drzewem. Dosyć szybko pojawiliśmy się na miejscu, gdzie wraz z Ceivirą napychaliśmy żołądki jelenim mięsem. Stałem dokładnie w miejscu, gdzie leżała po uczcie. Słyszałem jej stłumiony głos. Później zauważyłem, jak dwa wilki ochlapują się wzajemnie wodą. 
- Serine – głos Chance wyrwał mnie  transu i to był jedyny raz, kiedy cieszyłem się, że tam była.
- Tak? 
- Stałeś jak słup soli przez jakieś sześć minut. 
Nagle wadera zmieniła się. Miała łagodny uśmiech, a jej turkusowe oczy przepełniało szczęście, szczere szczęście. 
Niestety wszystko się rozpłynęło, kiedy mrugnąłem. Wadera dalej miała swój szyderczy uśmieszek zakryty sztucznym współczuciem. Jej oczy nie były tak jasne, jak w halucynacji, wręcz przeciwnie. 
„To nieprawda, nieprawda, nieprawda…”
- Serine – zaśpiewała przeciągając każdą samogłoskę. – Coś ci jest – stwierdziła dotykając łapą mojego czoła. – Jesteś rozpalony. 
- Bzdury, czuję się świetnie – skłamałem. 
W tym samym czasie rozległ się głuchy grzmot. Z każdym grzmotem przychodzi burza, a z każdą burzą – deszcz. A z deszczem… 
- Musimy wracać. 
- Oj, daj spokój.
- Powiedziałem coś! – Mój krzyk wzmocniony był gromem.  
Wilczyca cofnęła się niepewnie. Sam nie uwierzyłem w to, że uniosłem głos, ale zaraz, wcześniej też mi się to zdarzyło.
Zakląłem pod nosem i zacząłem wspinać się na wzgórze. Chance biegła za mną marudząc i prosząc, abyśmy wracali. Jest niemożliwa, a dopiero co chciała zostać. 
Deszcz zaczął padać szybciej niż sądziłem. Niebo zalane było czernią.  Błyskawice błyskały co… dwie minuty, jedną, trzydzieści sekund, dwadzieścia…
Zdecydowałem zejść stromą drogą. Było szybciej, ale bardziej niebezpieczniej. 
Później wszystko działo się za szybko. Chance roześmiała się. zaczęła coś mówić, czego oczywiście nie usłyszałem.  Później zapamiętałem głaz. Głaz spadający w moim kierunku. 
Tępy ból przeszył całe plecy i skrzydło. Z trudem zdusiłem krzyk. Próbowałem się podnieść, ale coś – pomijając ból – nie dawało mi się podnieść. No tak, wielki głaz  przygniatający moje skrzydło. „Spokojnie”, pomyślałem. „Wykrwawić się – nie wykrwawię”. I wtedy pożałowałem ów myśli. 
Strużka czarnej krwi wypływała spod kamienia. Od razu poczułem się jak balon, z którego ucieka powietrze. Próbowałem powiedzieć coś do Chance, ale przez mrowienie na całym ciele nie mogłem się skupić. Krople deszczu spływały po całym ciele chłodząc opuchnięte miejsca. Niestety ból był silniejszy, a deszcz zmienił się w prawdziwa ulewę. Ostre krople siekały moje plecy – już nie kojąc skrzydła.
- Chance! – wycedziłem przez zęby. – Pomoc! Wezwij Zaheera! 
Niestety nie posłuchała. Krzyczała mi coś do ucha, ale ciężko było przekrzyczeć taką ulewę. 

Dalej nie pamiętam wszystkiego. Jakoś udało mi się uwolnić spod ciężaru głazu. Jednak problemem było to, że było złamane, a w gorszym przypadku – zmiażdżone. Nie tylko to powodowało, że nie poleciałbym. Deszcz. Zlepił pióra na całych członkach. Nie było szans, abym poleciał, nawet poszybował. Z resztą lepka krew także nie ułatwiała. 
Kolejna pustka. Czarna plama, której nie dałem rady uzupełnić. 

- Coś ty mu zrobiła?!
Krzyki były stłumione. Dialogi przerywały się raz to w połowie, raz na końcu.  Widziałem wszystko przez mgłę, słyszałem głosy szepczące coś do ucha. 
Następnie poczułem się, jakbym dostał zastrzyk z ogromną dawką adrenaliny. Otworzyłem szeroko oczy, ale ból nie zniknął. 
Leżałem na kanapie, an której leżała Chance. 
- Co się stało? – dopytywał, jak nie Zaheer, to Rorelle. 
- Ktoś go musi uleczyć – powiedział ktoś. 
- Nic, nic mi nie jest – zaprotestowałem. Nie chciałem pomocy, sam nie wiedziałem, dlaczego.
- Stary, masz zmiażdżone skrzydło. 
Nie zrozumiałem. Po prostu nie mogło to do mnie dotrzeć. Zmiażdżone? To oznacza, ze już nigdy…
- Może go uleczyć tylko wilk z takimi zdolnościami. 
- Myślałam, że Serine może uleczyć sam siebie. 
- Już nie – wtrąciłem się. 
Do moich płuc wdarł się zapach świeżej krwi. Spojrzałem na rozłożone skrzydło. Potworne złamanie otwarte  zaczęło obficie krwawić. 
Rorelle zaklęła pod nosem. 
- Jeśli tak pójdzie, to wykrwawi się na śmierć – wadera chwyciła z bandaże, ale ilekroć gaza stykała się z raną odruchowo próbowałem je złożyć, co powodowało jeszcze większe cierpienie. 
- Ceivira – powiedziałem. Wszyscy ucichli, a wywołana wadera spojrzała na mnie ze strachem. – Ona może mnie uleczyć. 
- Nie! – krzyknęła głośniej niż zamierzała. – Nie – powiedziała spokojniej i ciszej. 
- Co?
- Ceivira ma rację – wtrciła się Chance – jest strasznie zmarnowana. Kiedy ostatnio spałaś, kochana?
- Jeśłi ma to jeszcze bardziej… osłabić Ceivirę, to lepiej, by tego nie robiła – powiedziała moja matka. 
- Ja mogę coś zrobić. W bibliotece jest mnóstwo ksiąg z zaklęciami. 
Nie podobało mi się to. Chance plus stare księgi? Nic dobrego z tego nie wyjdzie. 
- Wolałabym…
- JA pomogę Serine`owi, a tym czasem wy wszyscy wyjdziecie i nie będziecie się nami przejmować – powiedziała stanowczo, ale łagodnie. Pierwszy raz widziałem, jak manipulowała innymi mówiąc coś. Byłem światkiem, jak manipulowała samą siłą woli, a teraz? 
Moja matka i Zaheer wyszli posłusznie, ale Ceivira zdawała się nie reagować na polecenie. Po krótkiej wymianie spojrzeń wyszła jak pozostali. 
Następnie co pamiętam, to łagodne słowa Chance, o tym, jak bardzo jestem śpiący.  
***
- To naprawdę interesujące, że możesz siedzieć naprzeciwko wilka, którego w ogóle nie znasz – powiedziałem całą siłą woli. – Jesteś jak przyjaciółka, której nigdy nie widziałem.
Może na zewnątrz nie było widać, ale w środku toczyłem prawdziwą walkę o odzyskanie kontroli nad ciałem. Chciałem stąd wyjść, odzyskać wolność, wrócić do Cei, uściskać ją i powiedzieć jak bardzo ją kocham. 
Postawiłem krok do przodu, ale coś nie pozwalało mi się dalej ruszyć. Niewidzialna siła ciągnęła mnie z powrotem w mrok. Traciłem kontrolę… nie mogłem już nic powiedzieć… JA nie mogłem nic powiedzieć. 
- Co proszę? – spytała z grymasem na pysku, ale od razu zelżał i zamienił się w pogardliwy uśmieszek. Podeszła bliżej, a ja dalej wpatrywałem się nieprzytomnym wzrokiem w jej morskie ślepia. – Jesteś mój, Serine. Nie uciekniesz ode mnie. – Wyszeptała mi do ucha. – Masz się poddać. – W jej głosie słyszałem coś… czarującego, ale nie w taki sposób. Manipulował mną.
- Tak. Nawet mógłbym się z tobą gdzieś przejść… coś porobić… 
- Taak – powiedziała szyderczo – mógłbyś, Serine, mógłbyś. 

<Cei? I stało się :0>