sobota, 16 maja 2015

Od Emmy CD. Cole'a

- Taa, racja, trochę za późno – powtórzyłam ironicznym tonem. – Czego od nas chcesz?
Stwór bardzo podobny do tych poprzednich, tylko znacząco od nich większy. Jego kły ostre jak noże odbijały światło księżyca. Z jego ust ciekła zielona ślina, oczy jarzyły się zielonym blaskiem. Zielonym, nie żółtym.
- Waszej krwi… - odpowiedział złowieszczo i oblizał ohydne wargi.
Myślałam dość trzeźwo. No, dobra, tak na wpół trzeźwo. To może tłumaczyć, czemu po chwili wypowiedziałam te słowa:
- Moja krew aktualnie jest użytkowana przeze mnie i tak jakby jest mi potrzebna. Nie oddam jej.
- Ależ nie całej krwi… Tylko trochę… By czegoś dokonać…
- Niby czego? – W głowie zaczęło mi okropnie łupać. Poczułam, że zaraz zabraknie mi tlenu.
- Czegoś… - Oddech paskudy był obrzydliwy. Na sam jej zapach zachciało mi się zwymiotować.
- To coś jest wam potrz… - zaczął Cole, ale ja mu przerwałam.
- Po prostu dajcie nam spokój!
Z moją głową było coś zupełnie nie tak. Bolała okropnie, chciała więcej tlenu. Nagle poczułam ogromną potrzebę wejścia do wody.
Rozejrzałam się obłędnie. Dostrzegłam odbite w wodzie księżycowe światło niedaleko nas. Bez chwili zastanowienia pobiegłam w tamtą stronę.
Wskoczyłam do wody. Była lodowata oraz brudna jak ścieki. Nade mną świeciło rozpromienione słońce. Czekaj, jak to słońce?
Żar lejący się z nieba był istną torturą. Woda w ciągu pięciu sekund zdążyła się porządnie nagrzać.
Chciałam z niej wyjść, nie było jednak jak. Woda wyparowała, a ja zostałam w pokrytym suchym piaskiem dole.
Skakałam tak długo, aż w końcu wyskoczyłam z ponurego dołka. Wokół mnie rozciągał się nieskończony bezmiar pustyni.
Gdzieś głęboko w mojej podświadomości zaświtała nadzwyczajna myśl, że to wszystko jest jakieś dziwne. Instynkt kazał mi biec na wschód.
Pobiegłam więc. Pustynny piach był nieprzyjemny i gorący w dotyku. Parzył moje łapy. Pot ściekał po całym moim ciele. Jego smród powoli doprowadzał mnie do szału.
Wody.
Zaczął dąć okropny wiatr. Przewracał mnie, nie mogłam utrzymać się na nogach. Piach dostał mi się do nosa, oczu…
Puff!
- Jeszcze przez chwilę będzie pod jego wpływem, ale niedługo się obudzi. Trzeba przygotować gar z lawą. – Do mojej świadomości dotarł znajomy głos bezlitosnego stwora o zielonych ślepiach.
Ja też zaczęłam jakby widzieć więcej. Ciemna pieczara, liny, krępujące moje ruchy, pełno tych dziwnych stworzeń. Ich błyszczące żółte oczy.
Zrozumiałam też słowa Zielonego.
Środki odurzające?
I nasenne?
Ta cała ich ślina była jakaś podejrzana.
Ale co z Colem?
Uciekł?
Uratował się?
A jeśli nie?
Co się tak właściwie stało?
Wszystko było halucynacją czy tylko część?
Jak odbiegłam on mógł pomyśleć, że uciekam!
Że go zostawiam!
Gdzie ja w ogóle jestem?
Wygląda to jak jakaś baza tych pokręconych stworzeń.
I co oni chcą mi zrobić?
Co chcą zrobić z moją krwią?
Gar z lawą?
Pytań i wątpliwości było mnóstwo, odpowiedzi żadnych. Mogłam się tylko domyślać. Ale domysły mogły doprowadzić mnie do wariatkowa. Za nic w świecie.
Pewne było to, że musiałam się stamtąd wydostać.
Pokryłam moje ciało cienką warstwą wody. Tworzyłam jej coraz więcej, nie pozwalałam jej jednak zwiększać swojej objętości. Woda była pod ogromnym ciśnieniem. Coraz trudniej było mi ją kontrolować.
„Jeszcze trochę.” – pomyślałam.
Właśnie w tej chwili Zielony odwrócił się, by sprawdzić czy nadal błądzę po pustyni nieświadomości. Zobaczył, że nie.
- Co ty kombinujesz? – syknął.
Nie mógł ujrzeć wody, wokoło nie było żadnego źródła światła.
Milczałam. Nie mogłam wydusić z siebie słowa. Nie przez strach, lecz przez obawę, że mój jeszcze niegotowy ładunek wybuchnie.
- Nie chciało się iść z nami po dobroci, to się kończy w garze. – mruknął złowieszczo, ale się nie poruszył. Wbijał we mnie swoje jadowite ślepia.
„Jeszcze kilka sekund. Dasz radę!” – dodawałam sobie otuchy.
- Naszej paniusi nie chce się odzywać, co? – warknął.
Pięć.
Cztery.
Trzy.
Dwa.
Jeden.
Psyyyyyyyt!
Woda długo trzymana pod napięciem zwaliła z nóg łażące dookoła mnie stwory. Rozluźniła też moje więzy, bez trudu się z nich wydostałam.
- Łapać ją! – usłyszałam syk przemieszany z kaszlem Zielonego.
Kilka potworów zawarczało, jednak żaden się nie poruszył. Z korytarza zaczęły dobiegać bojowe kasłania. Nie zdołałam unieszkodliwić wszystkich. Musiałam uciekać.
Biegłam na oślep długim, ciemnym korytarzem. W prawo, w lewo, prosto, ostry zakręt w prawo, skrzyżowanie, w lewo. Wywrotka, łapa rozdarta o ostry kamień.
W końcu dotarłam do większej pieczary. Była ogromna i panowały w niej egipskie ciemności. Stwory widziały po ciemku. To koniec, ślepy zaułek, zero szans.
Łapa pulsowała z bólu, wiedziałam, że zostawiam ślady krwi. Stwory znajdą, wyczują, zabiją.
Osunęłam się pod ścianę. Moje serce biło jak szalone, straciłam resztki sił.
Nagle gdzieś w oddali pojawił się błysk. Ogień. Tylko kto go rozpalił?
W krąg światła wszedł jakiś wilk. Basior. Dobrze zbudowany, zwykła u wilków, biało-szara sierść. Dał mi znak, bym do niego podeszła.
Zrobiłam niepewny ruch, po czym podeszłam do niego zdecydowanym krokiem. Najwyżej mnie oszuka i co z tego? I tak już byłam trupem. Musiałam zaryzykować.
- Znam wyjście. Chodź za mną. – szepnął.
- Mogę ci zaufać? – spytałam podejrzliwie.
- Nie musisz. – mruknął. – Chcę ci tylko pomóc.
- Prowadź.
Decyzja była szybka i mało przemyślana. Basior wyprowadził mnie z pieczary i powiódł korytarzami do wyjścia.
Potem biegiem do lasu. I już byłam bezpieczna.
Blask słońca prześwitujący przez liście. Lekki, przyjemny wiatr. Swędząca i śmierdząca sierść.
„Muszę się umyć.” – postanowiłam.
Zerknęłam w stronę tajemniczego wybawiciela. Wbijał pusty wzrok w trawę.
- Dziękuję za pomoc. – odezwałam się oficjalnym tonem.
- Taa, nie ma sprawy. Jest tylko jeden mały problem: cuchniesz jak stare, niemyte skarpety.
- Wiem. – odparłam rozbawiona.
- Twoja łapa nie wygląda najlepiej. – odparł z troską.
- To nic, dam radę. – powiedziałam pewnie.
- Może ci pomóc?
Wpatrywał się we mnie szarymi oczami. Musiał być bardzo samotny.
- W porządku. – odparłam po chwili zastanowienia. – Ale najpierw znajdźmy jakieś jeziorko, dobrze?
- Jasne.
Powędrowaliśmy głębiej w las. W końcu znaleźliśmy idealne miejsce. Czysta woda, przyjemny cień.
Dokładnie wymyłam całe ciało oraz ranę.
„Trzeba będzie znaleźć coś, czym można byłoby ją opatrzyć.” - przemknęło mi przez głowę.
- Poszukam czegoś na łapę, okay? – zapytał wilk.
- Dasz radę?
- No pewnie.
Zauważyłam, że nasze wymiany zdań są jakieś dziwne. Suche, bez wyrazu. Tylko jeden raz było inaczej. Jak powiedział mi, że cuchnę.
Ułożyłam się na trawie. Powieki zaczęły mi się kleić. I nagle…
Cole!
„Co ja robię? Muszę go odnaleźć!” – Moje serce zaczęło bić szybciej, zmęczenie całkowicie zniknęło. Właśnie wtedy wrócił basior z kawałkiem czystej szmatki.
- Opatrzę ci ją.
- Dobrze, byleby szybko. – wymamrotałam gorączkowo.
- Coś się stało? – zapytał, obwijając mi łapę.
- Tak. Nie. Ja… - przełknęłam ślinę. Nie mogłam mu przecież wszystkiego wygadać! – Ja po prostu bardzo się spieszę. Przypomniałam sobie o czymś…
- Mogę ci jakoś pomóc?
Rana została zabezpieczona, mogłam ruszać na poszukiwanie.
- Nie… Raczej nie. Dam sobie radę.
- Okay…
- Dzięki jeszcze raz za pomoc.
Już chciałam odbiec, gdy basior przytrzymał mnie łapą.
- Powiedz mi chociaż, jak masz na imię.
- Emma. – wyjąkałam. – A ty?
- Salver, możesz mówić Salv.
- Yyy… Bywaj!
- Bywaj!
Odbiegłam. Nie wiedziałam, gdzie zacząć szukać najpierw. Ale wiedziałam, że muszę znaleźć Cole’a.

<Cole? Na cześć Treya, dałam nowemu wilkowi na imię Salver. Wiesz, o co chodzi. xD>