Miałam już tego serdecznie dosyć. On chce mojego szczęścia, a ja chcę jego szczęścia i właśnie dlatego muszę odpuścić, zrezygnować, oddać pole. Za niedługo wszystko się skończy. Skończę się ja oraz my - ja i Serine. Jeszcze kilka dni temu patrzyłam na wszystko optymistycznie, ale teraz widzę, że dopadła mnie chyba jakaś okropna klątwa. Zawsze coś staje mi na drodze do szczęścia, a ja chcę tylko czuć się bezpiecznie. Znalazłam się pod ścianą. Stałam się niewolnicą własnego umysłu. Nie postępuje już tak, jakbym chciała, tylko tak, jak muszę. To najgorsze, co mnie w życiu spotkało - podejmowanie decyzji wbrew sobie. Z drugiej strony pocieszałam się myślą, że z nią będzie szczęśliwy, a tego właśnie dla niego pragnęłam. Nie chciałam, żeby patrzył, jak cierpię. Lepiej mu będzie z nią, musi mu być lepiej. Mnie już fizycznie prawie nie ma na tym świecie. Na początku przestraszyłam się jego reakcji. Był taki wybuchowy - zbyt wybuchowy... Nie wiedziałam, jak mam to odczytać. Jako akt desperacji, bo nie wiem już, jak mi przemówić do rozsądku? Na pewno nie jako atak. Przecież Serine nigdy nie podniósłby na mnie łapy. Uniósł się tylko raz. Więcej tego nie zrobi.
- Muszę go poszukać - pomyślałam.
Wiedziałam, co o mnie powiedział. Zabolało mnie to i to nawet bardzo. Myślałam, że sądzi o mnie zupełnie coś innego, ale skoro taka jest prawda... I tak już decyzja została podjęta. Pogoda była paskudna, ale nie zwracałam na nią większej uwagi. Solidaryzowałam się z nią. Poszłam w stronę jaskiń. Zapukałam do tej, w której mieszkał Serine.
- Proszę! - usłyszałam wdzięczny głos wadery.
- Świetnie, jeszcze natknę się na Chanse... - pomyślałam.
Weszłam do środka. Wadera stała przy lustrze, przymierzała suknie i przeglądała się. Nawet nie zwróciła na mnie uwagi.
- Która ładniejsza? - zapytałam śpiewnym głosikiem
- Nie wiesz, gdzie jest Serine? - zignorowałam pytanie.
- Wyszedł gdzieś, nie mam pojęcia gdzie.
- Dobrze, dzięki - już miałam odejść, ale ona mi nie pozwoliła.
- Czekaj, ty jesteś Ceivira, tak? - spojrzała na mnie.
- Tak. Wybacz, ale strasznie mi się spieszy - próbowałam się jakoś wymigać od rozmowy.
- Posłuchaj, jeśli będziesz mącić między mną a Serine'm, gorzko tego pożałujesz. Nawet nie wiesz, na ile mnie stać - rzekła stanowczo i tak szorstko, że zaczęłam się jej bać.
Nie odpowiedziałam nic, tylko wyszłam. Pobiegłam nad jezioro. Basior nadal tam był. Wyglądał tak smutno, jak wrak wilka...
- I to ja do tego doprowadziłam... - serce mi pękało, gdy sobie myślałam, co za chwilę zrobię.
- Serine - zaczęłam.
On odwrócił się i spojrzał na mnie tymi pięknymi oczami. Byłam pewna, że mój plan zejdzie na manowce, ale nie! Nie mogłam teraz odpuścić.
- Musisz mnie teraz posłuchać, uważnie - rozpoczęłam znowu.
- Dobrze, słucham.
- Nie gniewam się o to, że podniosłeś głos, ani o to, że nazwałeś mnie "brzydką wilczycą". Nie wiem, czemu to zrobiłeś, ale w tym momencie to nie istotne. Wyjdź za Chanse - wykrztusiłam.
- Co? - nie dowierzał.
- Nie zapewnię ci tego, co ona - szczęścia, stabilizacji, rodziny, bezpieczeństwa. Nigdy... Tu masz dom, swoich bliskich, tych, którzy cię kochają, a ona jest jednym z takich wilków. Nie potrafię już tak dłużej. Musisz się nauczyć żyć beze mnie, na innych zasad, pośród nowych przyjaciół - cudem wypowiedziałam te słowa.
- Czyli odchodzisz? - ten smutek i zawód - zaraz nie wytrzymam i się rozpłaczę.
- Zostanę na 3 dni, ale tylko tyle. Zregeneruje siły. Nie będę zakłócać wam ceremonii. Zamieszkam sobie tutaj, jeśli pozwolisz.
- Oczywiście, ale Cei, nie możesz, nie teraz... - zaczął, ale przerwałam mu.
- Jeśli zależy ci na moim szczęściu, uszanujesz moje słowa - potem odeszłam.
Nie chciałam, żeby widział moje łzy. Nie biegł za mną, nie wołał, nic. Tak, jak sobie tego życzyłam. Czułam się podle. Zniszczyłam siebie i swoje życie, ale na własne życzenie...
<Serine? Wiem, jestem okropna...>