Zawsze w lesie naszej watahy panował przeraźliwy mróz. Pochodzę z północy i zawsze wmawiałem sobie, że chłód nie stanowi dla mnie problemu, lecz tym razem było inaczej. Czułem, że coś jest nie tak. Sierść jeżyła mi się na karku i słyszałem dźwięki, których nie mogły wydawać szumiące świerki. Chciałem zrezygnować z wykonania zadania, ale ostatecznie nie pozwoliłem zwyciężyć strachowi. Brnąłem dalej w zaspy, a padający śnieg ograniczał mój zasięg wzroku. Gdy wyszedłem z lasu i znalazłem się na śniegowym, bezkresym pustkowiu poczułem ciepło w mojej nodze. Gdy spuściłem łeb, zobaczyłem, że moja przednia łapa jest cała we krwi. Krwotok się nasilił, bo śnieg pode mną przybrał różowego koloru. Natychmiast straciłem równowagę i upadłem na miękki puch. Nie myślałem już o niczym. Miałem tylko nadzieję, że jakiś szaman mnie znajdzie i będzie chciał opatrzyć moją ranę...
<Samantha? Opatrzysz?>