Jeszcze nigdy w życiu tak szybko nie biegłam.
Moje łapy okropnie bolały, były mocno poharatane od ostrych kamieni, leżących wszędzie na drodze. Nie martwiłam się tym zbytnio. Najważniejsze było to, bym mogła na nich dobiec do watahy.
„Do watahy, do watahy.” – powtarzałam w myślach.
Cole biegł po mojej lewej stronie. Nie miałam nawet czasu się nim nacieszyć. Kiedy go zobaczyłam… Emocje, które wtedy ogarnęły moje serce były tak różne, niektóre tak pozbawione sensu…
Potrząsnęłam głową, by uwolnić się od myślenia.
Musiałam biec, tylko to się liczyło.
W końcu dostrzegłam znajome jeziorko, jedno z moich ulubionych miejsc w watasze. Przyspieszyłam biegu.
Gdybym w ostatniej chwili nie wyhamowała, uderzyłabym w drzewo.
Otrząsnęłam się z piasku i westchnęłam głęboko, by uspokoić przyspieszony oddech. Cole też dyszał, ale o wiele mniej niż ja. Musiałam być w beznadziejnej kondycji po tym całym byciu duchem.
Poległam na trawie i nie miałam siły się ruszyć. W końcu mój oddech się uspokoił, jednak serce nadal pompowało krew szybciej niż zazwyczaj. Nie miałam ochoty się nad tym zastanawiać. Żyłam.
I on też żył.
Nagle poczułam jak radość wypełnia wszystkie członki mojego ciała. On tu był. Żył. Nie był poważnie ranny ani chory. Był bezpieczny.
Radość dodała mi wystarczająco dużo energii, bym wstała i rzuciła się Cole’owi na szyję. Chyba po raz pierwszy w życiu płakałam ze szczęścia.
- Żyjesz… Żyjesz… - wysapałam mu do ucha. – Nawet nie wiesz jak bardzo za tobą tęskniłam.
Basior był chyba lekko zdezorientowany, ale oddał uścisk.
- Też za tobą tęskniłem. – powiedział cicho.
„Nie. Przesłyszałam się. On tego nie powiedział. Przecież…”
- Naprawdę? – Odsunęłam się, by spojrzeć na niego.
- Tak. – Jego uśmiech roztopił moje serce.
Wtuliłam się w jego miękką sierść, odrzucając na bok wszystkie niemiłe myśli. Przestało istnieć coś takiego jak zło, drzewa, dźwięki, trawa. Byłam tylko ja i on. Nic więcej.
Byłam szczęśliwa, tak okropnie szczęśliwa. Nie pamiętałam, kiedy czułam się tak dobrze jak w tej chwili.
Chyba naprawdę nigdy wcześniej się tak nie czułam.
- Twoje łapy… - usłyszałam nad sobą i spojrzałam na te wspomniane. Były podrapane i obolałe, a z niektórych ran sączyła się czerwona krew.
- To nic. – odparłam. – Zagoi się.
Spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
W odpowiedzi przewróciłam oczami.
- Pójdę się obmyć. – Wskazałam na jeziorko. – Idziesz ze mną?
- Pewnie. – odparł.
Gdy dotarliśmy do oddalonego o jakieś dwa metry zbiornika wodnego, coś mnie podkusiło, by go ochlapać.
I tak się zaczęło.
Śmiech, woda, a właściwie dużo wody, wymarzony spokój, beztroska. Zwykłe ochlapywanie się nawzajem sprawiło, że moje szczęście wzrosło jeszcze bardziej. Jeszcze wyżej, jeszcze więcej. Szczęścia, radości, beztroski. To było po prostu zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. A jednak.
Kiedy się w końcu zmęczyliśmy, wyszliśmy z wody i wyszliśmy na słońce, żeby nas wysuszyło. Było mi przyjemnie ciepło, czułam się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. I wtedy coś zrozumiałam.
„To jest moja szansa. Powiem mu.”
Odchrząknęłam.
- Wiesz Cole, chyba muszę ci coś wyznać. – zaczęłam delikatnie.
- Słucham. – Zwrócił na mnie swoje zielone oczy.
„O bosz, nie. Nie dam rady.”
- Bo… No ja… Właściwie to… Ty wiesz… - Poczułam, że gwałtownie się rumienię. – To trochę skomplikowane.
- Aha. – odparł lekko zmieszany.
- I… Wiesz co, chyba zgłodniałam. – zmieniłam temat. – Może pójdziemy na jakieś małe polowanie, hm?
<Cole? ;__;>