Przechodziłem sobie lasem nucąc wesołą piosenkę i podśpiewując przy tym. Poranek był cudowny i słoneczny. Powietrze było wilgotne i ciężkie, pachnące poranną rosą i skoszoną trawą, czyli inaczej - najlepsze! Zapowiadał się ciekawy dzień... zważając na wczorajszą niezwykłą noc. Po tym jak Dezessi przestała wypłakiwać się w moje ramię mogłem wrócić do swojej jaskini i odpocząć trochę i napić się jakiegoś ciepłego napoju i zjeść posiłek... no a potem wbił Aventy i zapowiedział imprezę odbywającą się dziś wieczór! To było cudowne przeżycie! Były wszystkie wilki z watahy, a Ceivira jak zwykle była najcudowniejszą DJ - ką na świecie. Ale fajnie tak czasem pobyć samemu, bez upierdliwych, głośnych i pijanych wilków.
Zjechałem po mokrej trawie w dół malutkiej rozpadliny niedaleko mojej jaskini - uwielbiałem tamtędy chodzić i śpiewać, kiedy nie było nikogo w pobliżu. Wziąłem głęboki orzeźwiający wdech i ruszyłem dalej. Nagle zobaczyłem coś niepokojącego; w szczelinie usłanej trawą, w której się znajdowałem zobaczyłem leżące ciało jakiejś wilczycy. Spoczywało na drewnianym zakrwawionym pieńku. Było niecałe pięćset metrów ode mnie. To będzie zdecydowanie ciekawszy dzień, niż przypuszczałem. Natychmiast do niego podbiegłem i momentalnie zaniemówiłem.
Nie.
Jestem chory.
To niemożliwe.
Nie piłem wczoraj.
Ale te jej rysy twarzy.
Zjechałem po mokrej trawie w dół malutkiej rozpadliny niedaleko mojej jaskini - uwielbiałem tamtędy chodzić i śpiewać, kiedy nie było nikogo w pobliżu. Wziąłem głęboki orzeźwiający wdech i ruszyłem dalej. Nagle zobaczyłem coś niepokojącego; w szczelinie usłanej trawą, w której się znajdowałem zobaczyłem leżące ciało jakiejś wilczycy. Spoczywało na drewnianym zakrwawionym pieńku. Było niecałe pięćset metrów ode mnie. To będzie zdecydowanie ciekawszy dzień, niż przypuszczałem. Natychmiast do niego podbiegłem i momentalnie zaniemówiłem.
Nie.
Jestem chory.
To niemożliwe.
Nie piłem wczoraj.
Ale te jej rysy twarzy.
Ten kremowy kolor sierści.
Grzywka zaczesana na bok.
Zawsze czyste, białe skarpetki.
Zawsze różowy, spuchnięty nosek.
Piękny, puszysty, delikatny, pawi ogon.
Wielkie, pokryte ciemniejszym futrem uszy, które zawsze tak uroczo zwisały.
To bez wątpienia była ta wadera. Zawsze bym ją poznał. Zawsze. Najcudowniejszą waderę na świecie. Ale to nie możliwe, żeby tak po prostu tutaj sobie leżała. Ona była martwa. Bardzo martwa. I to już dawno temu. Trzy lata temu zginęła. Ale ona oddychała. Wolno, ale oddychała. Po jej policzkach spływały łzy. Spojrzałem w stronę jej piersi. Był w nią głęboko wbity sztylet. Moje oczy napełniły się łzami. Kto to zrobił? Dlaczego? Najpierw połamię wszystkie kości, potem zacznę dziurawić, wydłubię oczy, powyrywam kończyny, spalę żywcem. Będzie się smażył w piekle. Nie rozumiem. To nie miało sensu. Dlaczego Sandstorm? Dlaczego?! Dlaczego każesz mi to przechodzić od nowa? Cierpieć te same męki po raz drugi? Kazać próbować odebrać sobie życie? Kazać próbować się zagłodzić? Zrujnować psychikę, która już nigdy nie będzie taka sama? Wtuliłem głowę w jej pierś i zacząłem żałośnie szlochać... podobno basiory nie płaczą... miałem gdzieś te zasady. Miałem to wszystko gdzieś! Nie. To głupie. To niemożliwe. Nagle usłyszałem coś, co na nowo mnie ożywiło. Bicie serca. Nie swojego. Jej. Jej serce biło. Oddychała. Otworzyłem oczy i podziękowałem w duchu Bogowi. Podniosłem ciało wadery i natychmiast popędziłem do jaskini naszej głównej uzdrowicielki.
- Samantho! - Zawołałem głosem przepełnionym tragizmem, szczęściem i rozpaczą.
- Czego znowu? - Prychnęła szamanka.
- Operacja! Natychmiast! Musisz mi pomóc! Stan krytyczny! - Zacząłem panikować pokazując wilczycy ciało Sandstorm. Ona natychmiast się ożywiła. Odebrała je ode mnie i wykopała z jaskini. Usiadłem przed nią oszołomiony. Odczuwałem niepokój, ból, lęk, niepokój, strach, radość, wzruszenie, osamotnienie, bliskość, cudowne uniesienie i... w zasadzie to nie dało się powiedzieć, w jakim jestem nastroju. Oby Samantha wiedziała co robi. Tylko to mnie teraz przejmowało. To mnie obchodziło. Nic innego. Formalności watahy mogą zaczekać. Ja nie. Sandstorm nie. Samantha nie. Dręczyła mnie myśl, czy za kilka godzin z jaskini wyjdzie uśmiechnięta Sandstorm i zadowolona z siebie Samantha... czy będę mógł do nich podbiec, podziękować Samancie z całego serca i uściskać Sandstorm ze łzami radości w oczach? A może szamanka opuści jaskinię sama w ponurym nastroju niosąc ze sobą złe wieści? Nie... to... to by było zbyt złe. Zbyt straszne. Zbyt sadystyczne.
Pozostawało mi tylko czekać. Będę czuwał. Jeśli trzeba, dzień i noc. Aby się dowiedzieć. To było zbyt ważne. Muszę się przekonać. Muszę powitać moją przyjaciółkę z otwartymi ramionami. Nie mogę się złamać.
Piękny, puszysty, delikatny, pawi ogon.
Wielkie, pokryte ciemniejszym futrem uszy, które zawsze tak uroczo zwisały.
To bez wątpienia była ta wadera. Zawsze bym ją poznał. Zawsze. Najcudowniejszą waderę na świecie. Ale to nie możliwe, żeby tak po prostu tutaj sobie leżała. Ona była martwa. Bardzo martwa. I to już dawno temu. Trzy lata temu zginęła. Ale ona oddychała. Wolno, ale oddychała. Po jej policzkach spływały łzy. Spojrzałem w stronę jej piersi. Był w nią głęboko wbity sztylet. Moje oczy napełniły się łzami. Kto to zrobił? Dlaczego? Najpierw połamię wszystkie kości, potem zacznę dziurawić, wydłubię oczy, powyrywam kończyny, spalę żywcem. Będzie się smażył w piekle. Nie rozumiem. To nie miało sensu. Dlaczego Sandstorm? Dlaczego?! Dlaczego każesz mi to przechodzić od nowa? Cierpieć te same męki po raz drugi? Kazać próbować odebrać sobie życie? Kazać próbować się zagłodzić? Zrujnować psychikę, która już nigdy nie będzie taka sama? Wtuliłem głowę w jej pierś i zacząłem żałośnie szlochać... podobno basiory nie płaczą... miałem gdzieś te zasady. Miałem to wszystko gdzieś! Nie. To głupie. To niemożliwe. Nagle usłyszałem coś, co na nowo mnie ożywiło. Bicie serca. Nie swojego. Jej. Jej serce biło. Oddychała. Otworzyłem oczy i podziękowałem w duchu Bogowi. Podniosłem ciało wadery i natychmiast popędziłem do jaskini naszej głównej uzdrowicielki.
- Samantho! - Zawołałem głosem przepełnionym tragizmem, szczęściem i rozpaczą.
- Czego znowu? - Prychnęła szamanka.
- Operacja! Natychmiast! Musisz mi pomóc! Stan krytyczny! - Zacząłem panikować pokazując wilczycy ciało Sandstorm. Ona natychmiast się ożywiła. Odebrała je ode mnie i wykopała z jaskini. Usiadłem przed nią oszołomiony. Odczuwałem niepokój, ból, lęk, niepokój, strach, radość, wzruszenie, osamotnienie, bliskość, cudowne uniesienie i... w zasadzie to nie dało się powiedzieć, w jakim jestem nastroju. Oby Samantha wiedziała co robi. Tylko to mnie teraz przejmowało. To mnie obchodziło. Nic innego. Formalności watahy mogą zaczekać. Ja nie. Sandstorm nie. Samantha nie. Dręczyła mnie myśl, czy za kilka godzin z jaskini wyjdzie uśmiechnięta Sandstorm i zadowolona z siebie Samantha... czy będę mógł do nich podbiec, podziękować Samancie z całego serca i uściskać Sandstorm ze łzami radości w oczach? A może szamanka opuści jaskinię sama w ponurym nastroju niosąc ze sobą złe wieści? Nie... to... to by było zbyt złe. Zbyt straszne. Zbyt sadystyczne.
Pozostawało mi tylko czekać. Będę czuwał. Jeśli trzeba, dzień i noc. Aby się dowiedzieć. To było zbyt ważne. Muszę się przekonać. Muszę powitać moją przyjaciółkę z otwartymi ramionami. Nie mogę się złamać.
<Sands? Resztę zostawiam Tobie :3>