Ustalmy fakty:
Fakt nr 1: Kompletnie nic nie rozumiałam z sytuacji, w której się znalazłam.
Fakt nr 2: Nie wiedziałam, co sprawiło, że Cole był taki zdenerwowany.
Fakt nr 3: Nie miałam pojęcia, dokąd zmierzamy.
Fakt nr 4: Ani w jakim celu tam zmierzamy.
Fakt nr 5: Sytuacja mimo wszystko wydawała się być bardzo groźna.
Fakt nr 6: Prawdopodobnie udzieliło mi się zdenerwowanie Cole’a.
Fakt nr 7: Postanowiłam mu zaufać.
Brałam głębokie wdechy, starając się jak najwierniej dotrzymać kroku basiorowi. W głowie (jak zwykle) wirowało mi tysiące myśli naraz. Po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam, że mam ich dosyć.
Uporządkowałam wszystkie fakty, jakie wynikały z tej sytuacji i kurczowo się ich trzymałam, nie pozwalając ogarnąć się zwątpieniu. Tak właściwie oprócz faktu nr 7 żadnego z powyższych nie byłam pewna. Z każdego z nich mogło wyniknąć jakieś „ale”. Do każdego mogłam zadać jakieś pytania. Tylko 7 pozostawała stała i nie zmieniała swojej pozycji choćby o milimetr.
To dawało mi pewność, że mimo wszystko robię dobrze.
Nie należałam do wilków zbytnio wścibskich, ale mimo wszystko wolałam wiedzieć, na czym stoję. A może to lepiej, że nie wiedziałam?
Nasze oddechy były przyspieszone; zauważyłam, że Cole biegnie coraz szybciej, zmuszając mnie do większego wysiłku. Odniosłam nieprzyjemne wrażenie, że nie zdaję sobie nawet po części sprawy z grozy sytuacji.
I ta myśli mnie przeraziła.
Ponownie uchwyciłam się moich faktów jak koła ratunkowego. Może dzięki nim nie utonę. A może za dużo o tym wszystkim myślę.
Pfff, zdecydowanie.
- Cole... Ja... – Poczułam ukłucie w łapie i zorientowałam się, że to, co mi się przyśniło, było po części jawą. Łapa bolała mnie naprawdę.
Nie odpowiedział, tylko jeszcze bardziej przyspieszył.
Miałam ochotę się poddać. Nawet nie znałam powodu tego szaleńczego biegu, a łapa zaczynała mnie boleć coraz bardziej. Co najgorsze, nagle zaczął padać deszcz. Zaczęło się błyskać. Nad nami rozpętała się prawdziwa walka żywiołów. Burza.
Zacisnęłam zęby i przyspieszyłam, uważając by nie poślizgnąć się na już mokrej i błotnistej ziemi. Niebiosa chyba zmówiły się przeciwko nam. A może to miało jakiś związek z naszą ucieczką?
„Przestań. Myśleć.” – nakazałam sobie szorstko i pognałam przed siebie.
- Jeszcze kawałek! – zawołał Cole, a ja ledwo go usłyszałam poprzez burzę i wiatr świszczący mi w uszach.
„Raz... Dwa... Trzy... Cztery...”
Grzmot.
„Raz... Dwa... Trzy...”
Kolejny grzmot.
„Raz... Dwa...”
I jeszcze kolejny.
Wydawałoby się, że burza nas goni. A jeśli taka była prawda, to mieliśmy coraz mniejsze szanse na wygranie tego wyścigu.
Byliśmy chyba już daleko poza terenami watahy, gdy Cole pociągnął mnie w którąś ze stron. Na jedną przerażającą sekundę kompletnie straciłam orientację w terenie, nie mogłam dojść do żadnego logicznego wniosku; mój umysł jakby się wyłączył, podobnie jak moje zmysły.
Lecz kiedy myślałam, że tonę, Cole cały czas trzymał mnie tuż przy powierzchni.
Wpadliśmy do jakiejś chatki. Byłam zbyt zmęczona, by się po niej rozglądać. Opadłam na podłogę i zamknęłam oczy, dysząc ciężko.
- Kto... – Usłyszałam jakiś urywek wypowiedziany przez nieznajomą waderę. Po chwili Cole zaczął z nią rozmawiać, jednak ja kompletnie się wyłączyłam. Po chwili zmorzył mnie upragniony sen.
***
Tym razem nic mi się nie śniło.
Może to i lepiej?
Sama nie wiedziałam.
Przetarłam zaspane oczy i ziewnęłam szeroko. Rozejrzałam się po dziwnym pomieszczeniu, w którym obecnie się znajdowałam, i przypominałam sobie wydarzenia, które mnie do niego sprowadziły.
- Jak się masz? – troskliwie spytał Cole, a ja mimowolnie się uśmiechnęłam. „Kurczę, jak on to robi?”
- W porządku... tak myślę. – westchnęłam cicho i podciągnęłam się do pozycji siedzącej. – Długo spałam?
- Trochę. – Uśmiechnął się. – Ale to nic takiego. Na razie nie musisz się niczym martwić.
Kiwnęłam głową, choć w moim sercu nadal panował niepokój.
- Wierzę ci. Naprawdę.
Cole przedstawił mi starą waderę, którą nazywał „babcią Chio”. Wydawała się bardzo miła, chociaż... Trochę charakterystyczna, że tak to ujmę.
Niemal natychmiast zniknęło to, co basior dał mi do zjedzenia na śniadanie. Nadal jeszcze byłam trochę zmęczona tym całym nocnym bieganiem. Jedzenie pomogło mi w chociażby częściowym odzyskaniu energii.
- Ty... Byłeś na polowaniu? – spytałam.
- Hm, no cóż... Jak na razie to byłoby trochę zbyt niebezpieczne, więc skorzystałem z zapasów babci Chio.
- Na pewno możemy tak... U niej przebywać? Nie jest to żaden problem? – zapytałam, przygryzając wargę.
- Naprawdę nie musisz się o to martwić. – Znowu posłał mi swój uśmiech. Widziałam, jakie to było dla niego trudne – udawanie, że wszystko jest w porządku, choć tak naprawdę działo się coś strasznego.
Wiedziałam, że w końcu będę musiała mu zadać to pytanie, ale na razie jakoś nie czułam się na siłach, by to zrobić. Było tyle rzeczy, o których nie miałam pojęcia, a jednak byłam pewna, że Cole mi to kiedyś wyjaśni. Potrzebowałam czasu na przyswojenie tej sytuacji. Nie potrzebowałam kolejnego szoku do strawienia.
- Cole, czy... Poleżysz chwilę koło mnie? – spytałam z niemal przesadną nadzieją w głosie. Kiedy to sobie uświadomiłam, zaczerwieniłam się niemal jak buraczek.
- Pewnie. – odparł i położył się obok mnie. Wtuliłam się w niego. Potrzebowałam go teraz bardziej, niż mi się wydawało.
- W każdym razie... Dziękuję. – wymamrotałam.
Spojrzał na mnie z lekkim zdumieniem.
- Ale... za co?
- Nie będę udawać, że wiem, co się dzieje, ale widzę, że zrobiłeś dla mnie coś bardzo ryzykownego. Nie jestem pewna, czy na to zasługuję po tym wszystkim, co ci zrobiłam, ale chciałam, żebyś wiedział, że jestem ci wdzięczna.
- Ja... – zaczął, ale przerwał. Cokolwiek chciał powiedzieć, nie zdecydował się, by wymówić to na głos.
- Tylko zostań przy mnie, dobrze? – poprosiłam, wtulając się mocniej w jego pierś.
<Cole? :3 Psieplasiam, za tą długaśną przerwę, ale ciężko wrócić do formy po tak długim rozstaniu z Emmą ;-;>