wtorek, 27 stycznia 2015
Od Ignis
Był ponury, szary dzień, kiedy samiec alfa, Aventy, przyjął mnie do watahy. Stałam w jego szarej jaskini, kiedy tłumaczył mi położenie Watahy, stanowisko itd. Chciałam być łuczniczką. Po za moimi mocami tylko w tym byłam dobra. Potem wyszłam z jaskini razem z Aventy’m, a on pokazał przydzieloną mi jaskinię. Była szara i ponura jak cały dzisiejszy dzień. Ale nie wybrzydzałam. Po pierwsze, dlatego, że nie byłam marudną osobą, a po drugie, przywykłam już do szarości. Było w niej nawet coś uspokajającego.
Pożegnałam alfę i postanowiłam powłóczyć się po terenach Watahy. Samotnie, jak zwykle. Wlokłam się, więc tak aż w końcu słońce zaszło zostawiając za sobą tylko czerwoną smugę na niebie. Wiem, że to głupie, ale codziennie wieczorem prosiłam je by wróciło. Była to taka moja zabawa.
Usiadłam na trawie i rozpaliłam ognisko. Nienawidziłam ciemności, co w sumie nie jest dziwne, mając na względzie to, że jestem Wilkiem Ognia. Kocham słońce, światło, ogień, ale boję się ciemności. Właściwie może bym jej się nie bała gdyby nie te straszne wspomnienia z nią związane… Brr! Odebrała mi rodzinę. Ta niewdzięczna, sycząca, czyhająca wszędzie ciemność. Ułożyłam się blisko ognia, tak, by czuć jego ciepło i zasnęłam.
***
Kiedy wstałam ognisko jeszcze się tliło. Szybko zgasiłam je łapą i automatycznie zatuszowałam ślady. Westchnęłam. Po tylu miesiącach ukrywania się ten nawyk już mnie chyba nie opuści. Spojrzałam na niebo. Szaro. Buro. Zimno. Zdałam sobie sprawę, że właściwie jest zima, a śniegu tak jakby nie widać. Może to i lepiej. Nie lubię śniegu tylko troszkę mniej niż ciemności.
Jeszcze raz zerknęłam na chmury. Coś w nich mnie niepokoiło. Były jakieś… inne. Nie przypominały normalnych chmur. Wyglądały bardziej tak, jakby ktoś rozlał ciemny płyn na szklistą kulę, a świat jest w jej środku. To z pewności nie było normalne.
Nie mogłam tego tak zostawić. Dziwne obłoki wyglądające jak plamy? Nie wyglądało to na nic dobrego. Pobiegłam do jaskini Aventy’ego głównie dlatego, że tylko jego znałam z całej Watahy, no a po za tym był alfa, więc powinien o tym wiedzieć. Puściłam się biegiem w stronę jego jaskini, gdy nagle trochę tej ciemnej mazi wylądowało tuż przede mną. Maź, która „skapnęła” z tych dziwnych chmur zachowała się jak kwas: wyżarła dziurę w ziemi zapadając się pod nią ze złowieszczym sykiem, pozostawiając po sobie tylko szczelinę obumarłej w ziemi i obłoczek dymu, który pachniał jak sto ton końskiego łajna nie sprzątanego przez dziesięć lat. Inaczej: smród był okropny, wręcz duszący. Wpatrywałam się przez chwile w dziurę żałując osmolonej kwasem ziemi. Wolałam nie myśleć, co by się stało, gdyby maź trafiła we mnie. Prawdopodobnie zostałaby po mnie mokra plama.
Otrząsnęłam się i biegłam dalej w kierunku jaskini. Aventy stał na jej progu nerwowo popatrując w niebo. Gdy mnie zauważył, pokazał gestem bym się pospieszyła. Pognałam, więc i z impetem wjechałam do jaskini ledwo unikając żarłocznego kwasu, który spadł tuż za mną. Wstałam otrzepałam się szybko, nie pokazując po sobie jak bardzo zszokowało mnie to zjawisko. To była jedna z moich zasad. Nie mogłam pokazać po sobie, że się boję. Nie mogę pokazać swojej słabości.
Z trudem wstałam i zerknęłam na alfę, który nadal wpatrywał się w niebo z uwagą. Usłyszałam syk nad moją głową, co mogło oznaczać, że kwas próbował skruszyć skałę, ale najwyraźniej nie potrafił. Skała była za twarda.
- Co to jest? – zwróciłam się do basiora idealnie zamaskowując strach.
- No cóż… - zaczął Aventy – Wygląda na to, że nasza Watahę zaatakowała ariońska burza.
- CO?!
<Aventy? :)>
Subskrybuj:
Posty (Atom)