Znowu to ogromne poczucie pustki, ten ból nie do wytrzymania... Jednak było coś, co wbrew pozorom, uspokajało mnie. To obecność Serine'a. Mimo że na zewnątrz byłam kompletnie rozdarta na strzępy, to w środku cieszyłam się, że jest tak blisko mnie. Przestałam szlochać, jednak nadal się trzęsłam. Basior czekał cierpliwie. Wtem do mojej podświadomości po raz kolejny wdarło się słowo: "narzeczona". Poczułam się niezręcznie. Wyrwałam się z uścisku wilka. Ten popatrzył na mnie niezrozumiałym wzrokiem, zignorowałam to. Byłam zła na siebie o tak gwałtowny wybuch emocji.
- Przepraszam... - wyszeptałam, spuszczając głowę.
Serine zrobił dwa kroki w moją stronę. Chciał znowu mnie objąć, ale ja mu na to nie pozwoliłam. Odezwał się więc:
- Nie masz za co. Rozumiem twoją reakcję. To ja powinienem cię przeprosić. Kiedy patrzę, jak przeze mnie cierpisz...
- Nie kończ - przerwałam mu.
Wbiłam wzrok w horyzont. Księżyc posłusznie schował się, aby ustąpić miejsca słońcu. Nie zgłaszał sprzeciwu, nie opóźniał wschodu. Po prostu robił to, co do niego należy. Wtedy zrozumiałam, że ja również powinnam tak postąpić. Otarłam sobie łapą łzy z pyska.
- Cei, proszę cię. Pozwól mi wytłumaczyć - zaczął basior.
- Nie chcę tłumaczeń. Sama widziałam, jak to wygląda - przerwałam mu, ale mówiłam już spokojniejszym głosem.
- Ale to nie jest tak, jak myślisz - powiedział.
- A jak jest? - zapytałam, patrząc na niego.
Basior ucichł i spuścił głowę. To był wyraźny znak, że jest dokładnie tak, jak myślę.
- Ja o niczym nie wiedziałem - rzekł Serine.
- Wiem - odparłam pewnie.
Basior spojrzał na mnie zaskoczony. Ja z kolei odwróciłam się i spojrzałam na słońce. Jego promienie jeszcze nie wyłoniły się spoza góry. Podeszłam do małego jeziora, a następnie przejrzałam się w gładkiej tafli. Wyglądałam okropnie. Od razu wsadziłam łeb do wody. Poczułam się zdecydowanie lepiej. Wyciągnęłam głowę i spojrzałam jeszcze raz. Nie było tak źle. Otrzepałam się w kropel wody.
- Będę się zbierać - oświadczyłam.
- Jak to? - zapytał niezwykle smutnym głosem.
- Masz tu wszystko, czego pragniesz - rodzinę, narzeczoną - to słowo ledwie przeszło mi przez gardło - miejsce na Ziemi. Ja... Cóż, chyba wiesz, jak jest. Nic tu po mnie - rzekłam.
- Cei, zostań, proszę - odparł prawie błagalnym głosem.
- Ja nie mogę, nie po... - przerwałam.
Coś ścisnęło mnie za gardło. Złapałam się za krtań. Upadłam. Coś w środku zaczęło mnie palić żywym ogniem. Spojrzałam na słońce. Jego pierwsze promienie zawitały do doliny. Nie mogłam wytrzymać z bólu. Czułam, jak struny głosowe rozrywają mi się na strzępy, jak tkanki pękają mi w szwach.
- Cei, co ci jest?! - zaczął krzyczeć zdezorientowany Serine.
Byłam przekonana, że za moment umrę, ale wtem ból ustał. Czułam strach, niewiarygodny strach. Moje struny głosowe z powrotem się zrosły, okropne uczucie.
- Już w porządku - wychrypiałam.
- Co się stało? Może zaprowadzić cię do medyka - basior zaczął się martwić.
- Nie, nie. Dobrze się czuję, naprawdę. Muszę już lecieć - powiedziałam.
- O nie, nie. Nie wypuszczę cię w takim stanie. To może zdarzyć się kolejny raz. Dopóki nie zobaczę, że wszystko jest w porządku, nie ma mowy o tym, żebym cię wypuścił - rzekł stanowczo.
Popatrzyłam na niego. Był zdecydowany i widocznie zatroskany. Wiedziałam, że nie ustąpi. Nie chciałam patrzeć na Serine'a i Chanse razem, ale miałam też świadomość, że mogę go skrzywdzić, jeśli teraz odlecę. Obiecałam sobie, że będę udawać, że wszystko jest dobrze, że nic mi nie jest i że cieszę się, iż w końcu sobie kogoś znalazł. Pomyślałam, że zareagowałam zbyt gwałtownie. Zależało mi na jego szczęściu i to bardzo. Żałowałam tylko, że nie chce go dzielić ze mną, ale to już zupełnie inna sprawa. Westchnęłam.
- Dobrze, zgadzam się, ale tylko na kilka dni - powiedziałam w końcu, siląc się na lekki uśmiech.
<Serine? ;)>