Przyglądałem się zasypiającej waderze z lekko uniesioną brwią, próbując zrozumieć to, co właśnie zrobiła. Szczerze powiedziawszy, kiedy wepchnąłem ją z zaskoczenia do wody, liczyłem na kłótnie i dogryzanie sobie nawzajem, po tym, gdy Killy już wypłynie na powierzchnię. Ona jednak nie wracała przez długi czas. Zupełnie, jakby woda porwała ją ze sobą i uwięziła wśród gęstych, nieprzeniknionych głębi. Nie żebym się martwił, albo próbował zrozumieć ostatnie uczucia, jakie towarzyszą tonącemu wilkowi, który desperacko przebiera łapami, próbując resztkami sił walczyć o ostatni oddech… Kamienie mają do siebie to, ze po skoku prędzej, czy później i tak kończą na dnie. Między innymi to właśnie dlatego wilki wyrzeźbiły nam skrzydła.
Nie mam pojęcia ile czasu minęło, zanim moim oczom ukazała się sylwetka przemokniętej Killy. Gdy podszedłem do towarzyszki, ta z początku posłała mi tak żadne mordu spojrzenie, że nie zdziwiłbym się, gdyby właśnie układała w głowie plan jak najskuteczniej skrócić mój (skądinąd już i tak długi) żywot. Niestety, kłótnie i dogryzanie sobie nawzajem, na które liczyłem po całym incydencie, nie nadeszły. Zamiast tego, Killy padła zmęczona na ziemię, a jedynym zdaniem, jakie od niej usłyszałem, było:
-Jakbym tam zginęła… To bym Cię zabiła.
Zaśmiałem się krótko, posyłając waderze kpiący uśmiech, choć ona leżąc pyskiem na ziemi nie mogła go zobaczyć. Już miałem odpowiedzieć, ze trzymam ją za słowo, jednak w ostatniej chwili zdążyłem ugryźć się w język. Zwłaszcza, że wadera zaraz wypowiedziała moje imię.
Zanim zdążyłem zareagować w jakikolwiek sposób, ta bez ostrzeżenia rzuciła w moją stronę… kamień? Właściwie, był to łańcuszek, najzwyklejszy w świecie czarny rzemyk z małym, nietypowo ubarwionym kamieniem. Przyznaję, przez chwilę wpatrywałem się w niego, jak głupi. No bo dlaczego ktoś miałby mi kiedykolwiek cokolwiek dawać? Tego jedynego czynu wadery nie pojmowałem.
Jednak uczucie totalnego zamieszania szybko minęło. Zastąpił je złośliwy grymas, który po raz kolejny zamierzał przypomnieć całemu światu o swoim istnieniu, wpełzając mi na pysk.
-Widzę, że wodospad okazał się bardzo porywczy, skoro nie było Cię przez tyle czasu.- rzuciłem, z typowym dla mnie złośliwym tonem.
Killy zaśmiała się ironicznie, kręcąc z niedowierzania głową. Najwyraźniej była jednak zbyt zmęczona, by odpowiedzieć na zaczepkę, gdyż nie minęła chwila, a wadera zamknęła oczy, po czym od razu zasnęła. Jedyną rzeczą, jaką od niej usłyszałem, było krótkie „idiota”.
Zaśmiałem się cicho, uśmiechając się odrobinę, jakby do siebie. Dobre i to, ostatecznie mogłem zaliczyć rzucenie jednego wyzwiska, jako „dogryzanie sobie”.
Kiedy Killy zasnęła, przez chwili wpatrywałem się przed siebie, nie wiedząc do końca co właściwie powinienem zrobić. Wspomniałem już wcześniej kiedyś, że Gargulce nie potrafią zasypiać, prawda? Cóż, jest więc jeszcze jedna, a właściwie dwie rzeczy, jakie powinniście o mnie wiedzieć. Po pierwsze, nie lubię być nikomu nic dłużny.
Podszedłem cicho do białowłosej, a kiedy upewniłem się, że wadera śpi, po chwili wahania dotknąłem kamiennym pazurem jej skroni, wypowiadając przy tym dobrze znane mi zaklęcie. Po krótkiej chwili odstawiłem łapę od jej czoła. Zapytacie się, co to było? Cóż, moi drodzy, to właśnie było „po drugie”. Kolejna lekcja dotycząca Gargulców: choć nie umiemy zasypiać, to potrafimy przekazać sny pozostałym wilkom. Komukolwiek chcemy. W skrócie, sprawiamy, że obdarowanemu wilkowi przyśni się dokładnie to, co chce. To właśnie był mój „prezent”, nic innego dać nie umiem.
Kiedy skończyłem szeptać zaklęcie, odwróciłem się od Killy i udałem w obranym przez siebie kierunku. Poczułem, jak oddalam się od jeziora i szafirowego wodospadu, a po jakimś czasie, do moich uszu nie docierał już nawet szum spadającej wody. Bez chwili wahania rozpostarłem ogniste skrzydła i odbijając się od ziemi, podleciałem wysoko w stronę gwiazd, nurkując w mroku nocnego nieba.
***
Leciałem przed siebie niemalże bezszelestnie, co jakiś czas spoglądając w dół. Wiele wilków uważa, że znajdując się na ogromnej wysokości, powinno się unikać przyglądania się wszystkiemu, co znajduje się pod nami. Ja jednak nigdy nie miałem z tym żadnych problemów. Stworzono mnie właśnie po to, bym mógł oglądać świat z góry i chronić jego mieszkańców. Czy się z tego wywiązywałem…? To już inna kwestia. Niemniej, latanie miałem w genach, nawet jeśli byłem tylko ożywionym kamiennym posągiem, który według wszelkich praw natury, nigdy nie powinien był dotknąć nieba.
Usłyszałem obok siebie cichy świst, kiedy moje nietoperze skrzydła przecinały powietrze. Machnąłem nimi jeszcze raz, aby móc podlecieć wyżej w stronę gwiazd, po czym zanurkowałem w ciemne chmury. W końcu zdecydowałem się jednak zniżyć lot, szykując się tym samum do lądowania. Biorąc po uwagę prędkość, z jaką się poruszałem, musiałem teraz naprawdę uważać, by nie zrobić niczego głupiego. A wierzcie mi, lub nie, ale nawet po tych niespełna siedmiu wiekach życia, niektórym Gargulcom zdarzają się wypadki, a ja wolałem nie być jednym z nich.
Ostatni raz machnąłem ogromnymi skrzydłami, a świst powietrza od razu wdarł się do moich uszu. Zawyłem głośno, uśmiechając się pod nosem. Każdy czasem miewa takie chwile, kiedy musi poczuć się wolny, oderwać od ziemi i nawet przez chwilę żyć w złudzeniu, że nic go nie ogranicza. Że nie krępują go żadne więzy, ani kajdany. To była właśnie jednak z tych wyjątkowych chwil.
Nagle, świst przecinanego powietrza, które bez przerwy gwizdało mi w uszach, stał się znacznie głośniejszy i zdecydowanie bardziej wyraźny, niż poprzednio. Z początku nie zwracałem na to uwagi, jednak nie minęło kilka chwil, a dodarł do mnie dźwięk machnięć skrzydeł. DRUGIEJ pary skrzydeł.
Obejrzałem się za siebie, wypatrując jakiegokolwiek kształtu, który świadczyłby o obecności jakiegoś wilka, bądź innej skrzydlatej istoty, jednak nic takiego nie przykuło mojej uwagi. Widziałem jedynie ciemne, nocne niebo i nic poza tym.
Kiedy miałem zwrócić wzrok z powrotem przed siebie i lądować, poczułem jak coś, a może raczej ktoś na mnie wpada… a może to ja wpadłem na obcego? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że zanim się obejrzałem, oboje leżeliśmy poobijani na ziemi.
Ostatnią rzeczą, jaką widziałem przed upadkiem było rozgwieżdżone niebo. Teraz, kiedy ponownie otworzyłem oczy, od razu dostrzegłem nad sobą dwa jasne punkty. To były… oczy?! Tak, dokładnie. Spoglądała na mnie para żółtych ślepi, a owym nieznajomym „kimś”, przez którego leżałem teraz poturbowany na ziemi, była czarna, skrzydlata wadera. Cóż, jeżeli to uderzanie jej skrzydeł słyszałem wcześniej, to nic dziwnego, że przez to ciemne ubarwienie nie potrafiłem jej dostrzec. Nastała krótka chwila skołowania, podczas której nie miałem pojęcia co powinienem zrobić, jednak owo uczucie szybko minęło. Spojrzałem pewnie na nieznajomą, unosząc odrobinę jedna brew.
-Może gdybyśmy znali się trochę dłużej, nie miałbym nic przeciwko, ale bądź proszę tak miła i zejdź ze mnie.- rzuciłem, uśmiechając się złośliwie.
Liczyłem, że nieznajoma będzie zakłopotana, choć muszę przyznać, najwyraźniej pomyliłem się na całej linii. Skrzydlata spiorunowała mnie ostrym, rządnym mordu spojrzeniem, jednak nie zrobiło ono na mniej specjalnego wrażenia. Nie, kiedy potrafiłem odpowiedzieć jej tym samym.
Po chwili nieznajoma zeszła ze mnie, warcząc przy okazji pod nosem kilka słów, których nie byłem w stanie wychwycić. Nie znałem jej dłużej, niż kilka minut, choć przez ten czas dowiedziałem się, że wadera potrafi latać, niemalże zabijać wzrokiem i z pewnością do tych najmilszych nie należy. Pokrewna dusza…?
-A więc,- zacząłem, kiedy mogłem już wstać na równe nogi.- Czemu zawdzięczam tak sympatyczne powitanie?- rzuciłem w stronę czarnej wadery, uśmiechając się złośliwie. Przez panujący dookoła mrok, oraz kolor jej futra ciężko jest mi dokładnie stwierdzić, ale zdaje mi się, że na pysku wadery również dostrzegłem cień złośliwego grymasu.
<Brenda? :P>