Wzbiłem się w powietrze nadal czując zmęczenie po ciężkiej nocy. Miałem koszmary. Znowu. Już sobie z tym nie radzę. Nie mogę już nawet spojrzeć na moje skrzydła... Są takie czarne i wyglądają jak spalone. Już się do nich przyzwyczaiłem, ale nadal wstydzę się je pokazywać. Na szczęście mogę je chować... Na całe szczęście. Kiedyś nawet chciałem je obciąć z tego wstydu, ale na szczęście mi przeszło.
Byłem tak zmęczony, że nie zauważyłem stada królików na ziemi. Miały fart.
Zaburczało mi w brzuchu więc stwierdziłem, że spróbuję złapać coś większego. Obojętnie co. Jako orzeł łapałem raczej małe zwierzęta, ale odkąd mogę używać ognia do pomocy nie ma problemu z większym łupem. Oczywiście nie zmieszczę więcej niż wcześniej, ale wiem, że jestem w stanie to udźwignąć. W sensie to zadanie.
Moje oczy wypatrywały czujnie każdego małego poruszenia. Byłem dokładny i skupiony. Jak z resztą sam wiedziałem już umknęły mi przekąski więc na króliki nie miałem co liczyć, ale znalazłem sarny. byłem bardzo wysoko. Nie było szans by mnie zauważyły.
Zacząłem pikować prosto na nie. Moja ofiara odwróciła się z zaskoczeniem dopiero w ostatnim momencie co nie zmieniło tego, że zginęła od samego uderzenia. Znajdowałem się poza terenami nowej watahy więc nie miałem pewności, że dadzą mi tu zjeść w spokoju posiłek... Musiałem jeszcze przemieścić sarnę w pobliże mojej jaskini. Jeszcze nie latałem takich dystansów z sarną w pysku, ale zawsze musi być pierwszy raz.
Chwyciłem porządnie sarnę i zamachnąłem się skrzydłami. Tyle wystarczyło uniosłem się na może trzydzieści metrów. Teraz najgorsze było to by wytrzymać to obciążenie. Przez pierwszy kilometr dawałem radę, ale potem byłem już bardzo zmęczony. Nie dawałem jednak za wygraną. Na granicy watahy stwierdziłem, że mogę ustąpić i dać za wygraną. I tak był to mój nowy rekord. Jestem z siebie dumny.
Ledwo wylądowałem padłem na ziemię dysząc.
Zorientowałem się nagle, że ktoś bardzo uważnie mnie obserwuje.
Wstałem.
Przede mną stała biała wadera z niewiarygodnie pięknymi oczami.
- Witam. - uśmiechnąłem się.
- Witam. Jestem Mounserat. Też jesteś z tej watahy? - zapytała odwzajemniając grzecznie uśmiech.
- Tak... Nazywam się Orlen. Widziałaś jak ląduję?- odpowiedziałem zadając pytanie.
- Tak. Nie było, aż tak trudno cię dogonić. - zachichotała uroczo.
- Nie dziwię się. Byłem wolny jak mucha w smole. Przepraszam za bezpośredniość, ale czy pomożesz mi oporządzić łup? - zapytałem przypominając sobie o zmęczeniu.
- Oczywiście. - uśmiechnęła się przyjaźnie.
Widać było, że to prawdziwa dam z nienaganną posturą. Szybko się uwijała z pracą za to mi szło bardzo źle.
- Dziękuję za pomoc. Może dałaby się Pani zaprosić na obiad i spacer? - zapytałem szelmandzko.
Tylko pokiwała grzecznie głową i usiadła obok moje zdobyczy. Zaczęliśmy jeść. Właściwie posiłek przemilczeliśmy, a jak już przyszło skończyć ociągaliśmy się. Jednak w końcu skończyć trzeba.
- Czyli długo mnie obserwujesz? - zapytałem nagle.
- Tylko trochę. Nie więcej niż piętnaście minut. - była przygotowana na to pytanie.
- A długo jesteś w tej watasze? - zapytałem.
- A ile to jest długo? - odbiła piłeczkę.
- Nie wiem. Ja na ten przykład od wczoraj. - zażartowałem.
- To w porównaniu do ciebie długo. - zaśmiała się.
I tak przez chwilkę stałem gapiąc się na nią jak taki kołek, ale i tak już gorzej wypaść chyba nie mogłem... Przyszło mi tylko pójść na spacer i pokazać się z lepszej strony.
<Mouns? I jak pani się miewa?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz