sobota, 28 lutego 2015

Od Ceiviry CD. Losta

Płomienie... Wszędzie dostrzegałam tylko płomienie. Straż za nami zatrzymała się gwałtownie i zaczęła gasić rozprzestrzeniający się pożar. Również przystanęłam. 
- Co ty wyprawiasz Cei?! Uciekaj! - wrzasnął Lost.
- Musimy im pomóc! - odkrzyknęłam.
- Zwariowałaś?!
Mogłam sobie tylko wyobrazić poziom złości basiora, ale nie obchodziło mnie to wcale. Zbliżyłam się do strażników, którzy rzucili niebieskimi kulami w drzewa. Jakimś cudem z gałęzi, na których spoczęła kula, ustępował ogień. Zastanawiałam się, jak mogę pomóc i wtedy do głowy wpadł mi pewien pomysł. Jedno z drzew otoczyłam szczelnie barierą dźwiękową. Nie zostawiłam nawet małej dziurki. Dopływ tlenu zmniejszył się na tyle, że płomień zaczął blednąć. W dodatku pomagał nam deszcz. Nagle piorun uderzył po raz drugi. Tylko że tym razem w nas! Pod jednym ze strażników zapadła się ziemia. Na szczęście Lost był w pobliżu. W porę złapał nieszczęśnika za przednie łapy. Podleciałam do tego towarzystwa i pomogłam basiorowi wrócić na suchy ląd.
- Niezły refleks - pochwaliłam Losta.
- Dzięki - odparł.
Minęła niecała godzina. Burza przeszła i na niebie pojawiło się słońce. Las był już całkowicie ugaszony. Lost stał obok mnie. Z dezaprobatą kiwał głową. Wtem ujrzałam wymierzone w nas włócznie.
- I po co ci to było? - zapytał gniewnie basior.
Spuściłam łeb. Może faktycznie niepotrzebnie rzuciłam się na ratunek naturze.
- Zaprowadzimy was do naszego wodza. Z pewnością będzie chciał was poznać - powiedział jeden z nich.
Ton jego głosu był niezwykle uprzejmy. Nie znalazłam w nim pogardy, nienawiści ani nawet podejrzliwości. Opuścili broń, a potem znowu wkroczyliśmy do wnętrza tajemniczego drzewa. Po chwili staliśmy już obydwoje przed obliczem wodza. Jeden z wartowników szeptał coś do jego ucha. Gdy skończył, postawny basior o białej sierści, która została przyozdobiona niebieskimi ornamentami zwrócił się do nas:
- Nazywam się Amar. Jestem naczelnym wodzem plemienia Strażników Niebiańskiego Drzewa. Co was tu sprowadza?
- Na imię mam Ceivira, a to jest Lost. Zabłądziliśmy. Nie mamy złych zamiarów, proszę nam wierzyć - zapewniłam go.
Postanowiłam nic nie wspominać o demonie, a przynajmniej na razie.
- Doprawdy dziwne z was wilki. Najpierw grozicie podpaleniem naszego świętego drzewa, a potem pomagacie w gaszeniu pożaru - zaśmiał się.
Wytłumaczyłam Amarowi motywy mojego postępowania. Lost był obok mnie i tylko przysłuchiwał się rozmowie. 
- Wybaczcie to chłodne powitanie i to, że wtrąciliśmy was do lochu. Nasze plemię strzeże tego drzewa od tysięcy lat. Nie możemy pozwolić, by coś mu się stało - powiedział uprzejmie wódz.
- Rozumiemy. A czy wolno nam wiedzieć, dlaczego tak zależy wam na nienaruszalności tej wspaniałej rośliny? - zapytał.
Ciekawość zżerała mnie od środka.
- Dowiecie się w swoim czasie, jeśli w ogóle... A tymczasem zapraszam na ucztę. Uratowaliście jednego z moich wartowników, czym zjednaliście sobie moją przyjaźń. Chyba że wolicie najpierw odpocząć? - odparł.
Spojrzałam na Losta. Było mu obojętne, co wybierzemy. Sama także się wahałam, czy w ogóle przyjąć tę propozycję.
- Możemy się naradzić? - zapytałam.
Amar zgodził się. Wytworzyłam wokół mnie i basiora niewidzialną, dźwiękową barierę, która zapewniała nam dyskrecję.
- Co o tym myślisz? - zwróciłam się do Losta.
- Nie wiem. Ja bym im tak łatwo nie ufał. Przed chwilą wsadzili nas do lochu, a teraz chcą ucztować? Wydaje mi się to podejrzane - odparł.
- To co robimy? Ty zdecyduj. Ja nie mam pojęcia, co wybrać - dałam mu wolną rękę.

<Lost? Na co padnie wybór? :D>

piątek, 27 lutego 2015

Od Karibu CD. Nero

Z ukrycia patrzyłam na szczeniaka, a w pewnym momencie nie mogłam się powstrzymać. Zaśmiałam się. 
- Mały. Dam Ci radę. - powiedziałam - Idź zawsze pod wiatr. A kiedy skaczesz zaczekaj, aż wszystkie mięśnie będą napięte.
- Pokarzesz mi? - spytał.
- Jasne - powiedziałam.
Wyczułam zająca i powoli zaczęłam się skradać. Gdy byłam o dwa kroki od ofiary naprężyłam się i skoczyłam. Po chwili zając wisiał bezwładnie w moim pyszczku. 
- Spróbuj. To nie jest trudne - powiedziałam.
- Jak dla ciebie... - odpowiedział szczeniak.
Jednak posłuchał mojej rady i po chwili zając zwisał też z jego pyszczka.

<Nero?>

Od Serine'a CD. Ceiviry

Nie wiem, co bym zrobił, gdyby wadera nie wróciła. Nie mogłem się pozbierać przez dwa tygodnie, a co dopiero żyć z tym? Matka próbowała mnie pocieszać, kiedy Ceivira odeszła, ale słowa na papierze to nie to samo. Wciąż byłem przygnębiony. Po głowie chodziły mi myśli samobójcze, ale przy życiu trzymała mnie nadzieja. Niech bogini będą dzięki.
Łapa wadery na moim policzku odsunęła wszystkie te myśli. Nie mogę się zadręczać myślami: „co by było, gdyby...?”
- Cei - powiedziałem przykładając swoją łapę na jej - muszę... muszę ci coś powiedzieć.
Wadera spojrzała na mnie niespokojnie. Jej oczy mówiły: „Nie, co tym razem?”
- Tak? 
Zawahałem się. Chciałem jej opowiedzieć o korespondowaniu z Rorelle i po części z Chance. Ale beżowa wilczyca mnie nie interesowała jak moja matka. 
Pytałem się, co u Zaheera. Odpowiedziała, że wszystko w porządku i z tego, co zrozumiałem jest już w pełni dorosły, gdyż Katey podała mu jakiś eliksir. Mimo tego, Zaheer dalej będzie dla mnie tym mały, nieśmiałym szczeniakiem. 
- Kiedy... Kiedy ciebie nie było, pisałem z matką.
Ceivira zareagowała dość pozytywnie, ale tylko po to, by ponownie ustąpić smutkowi.
- Przybędą tutaj. - przełknąłem ślinę i zamknąłem oczy. 
- Hej... ale czym się martwisz? To chyba dobrze, nie?
- Cei, one myślą, że nie żyjesz - spojrzałem na nią jakbym miał do niej pretensję. A przecież nie umarła z własnej woli. No chyba że chciała zrobić sobie małe wakacje, ale nawet ta wersja nie brzmi realistycznie. 
- ONE? 
- Chance też będzie. 
Ceivira spojrzała wymownie w niebo. Wyślizgnęła łapę spod mojej i wstała. 
- Przepraszam – powiedziałem patrząc na wodę. – Chciałem je zatrzymać, ale…
- Spokojnie, już… już… okay - potrząsnęła głową, ale widziałem, że nie była zadowolona. – Chciałam jak najszybciej wrócić do watahy, ale widzę, że nic z tego nie wyjdzie – zagryzła zęby. 
- Wiem, też nie jestem zadowolony – mruknąłem. – Ale – wstałem, a wadera spojrzała mi w oczy. – Obiecuję ci, że opuścimy to miejsce jak najszybciej, ale teraz powinniśmy już wracać, robi się późno – zauważyłem po ciemniejącym sklepieniu – a nie wiem, kiedy wadery przybędą. 
Ceivira ponownie ukazała swoje niezadowolenie. Odpowiedziałem jej uśmiechem i oboje wzbiliśmy się w powietrze. 
Z dołu nie było widać, ale kiedy lecieliśmy nad drzewami, słońce chyliło się ku dołowi jak zmęczone ciężką pracą. Futro wadery zaatakowały czerwone promienie. 
Wiatr świszczał w uszach, co nie było przyjemne, ale długo sobie nie pogwizdał. Ledwo co wznieśliśmy się w powietrze, a już musieliśmy lądować. Uśmiech z pyska starł mi widok Chance. Uśmiechała się w towarzystwie mojej matki i jeszcze jednego wilka – jego dumna postawa kogoś mi przypomniała.
- Zaheer -powiedziałem ze zdumieniem. 
Wylądowałem u boku Cei. Chance ruszyła ku nam z wielkim bananem na pysku. 
„Nawet się do mnie nie zbliżaj” – pomyślałem i przybliżyłem się do Ceiviry. 
- Serine! Ceivira! – krzyknęła z euforią. 
Biała wadera patrzyła na nią, jakby wiedziała, że euforia to tylko maska. Może miała rację? Przecież Chance pokazała nam, na co ją stać. Skończyło się to na śmierci mojego ojca i o mały włos – od naszej. Ceivira odbyła z nią rozmowę, która zmieniła waderę nie do poznania. Dalej nie wiem, co tam się stało, jednak nie ufałem jej. 
W pierwszej kolejności uścisnęła mnie. Nie wiedziałem, że jest tak silna, bo o mało, co nie połamała mi żeber. A może to z przejedzenia? 
- Ceivira… - zaczęła moja matka. – Miło mi cie widzieć… ponownie – jej uśmiech był delikatny, jednak w jej oczach można było zauważyć władzę, surowość, ale i matczyną miłość.
- Mnie… mnie też – na jej pysku pojawił się grymas, gdy próbowała wyślizgnąć się z objęć Chance. Kiedy jej się udało, wykonała chwiejny ukłon. Rorelle zatrzymała ją gestem łapy. Nigdy nie lubiła, jak ktoś bliski je się kłania.
- Witaj, Cei – W końcu usłyszałem jego głos. Był mocny, ale lekko ochrypły. Co chwile musiał odchrząkiwać. Widocznie nie przyzwyczaił się do niego. No tak, w końcu urósł… sztucznie. 
Wszyscy przywitali się ze sobą. Odbyliśmy długą rozmowę przy herbacie, którą zrobiła nam Chance. Nie bardzo mi się to spodobało, a zwłaszcza po incydencie z Whitem. Na szczęście w herbacie nie było żadnej trucizny czy kwasu. 
Po rozmowie, moja matka zabrała mnie na rozmowę w cztery oczy. Powiedziała mi, że podejrzewa Chance o śmierć Ceiviry. Podobno w antidotum na poprzednią chorobę był składnik nieprzyjemnie działający z organizmem wilków, takich jak Cei. Z trudem przyjąłem to do wiadomości. Czyli dobrze zrobiłem nie ufając jej. 
- Co więc zrobimy? – spytałem zerkając z końca korytarza na drzwi. 
- ja i Zaheer będziemy ją obserwować. 
- Pomogę…
- Nie. Ty i Ceivira zachowujcie sie normalnie. Chance nie jest tak głupia, na jaką się wydaje – ostrzegła mnie i odeszła w stronę, gdzie przed chwilą przemknął Zaheer. Ja natomiast skierowałem się z powrotem do pokoju.
Wszedłem do środka i zauważyłem Ceivirę i Chance rozmawiające razem. Beżowa wadera siedziała z tyłu i zawiązywała waderze koka podobnego do jej. Kiedy mnie zauważyła, bezgłośnie zawołała o pomoc. Uśmiechnąłem się na samą myśl, co próbowała mi przekazać. 
Przekroczyłem próg i chrząknąłem głośniej niż zamierzałem. Chance upuściła ozdoby, które próbowała wepchnąć Ceivirze we włosy. Przeklęła po staro-grecku – z myślą iż nikt nie zna języka – i schyliła się po kamienie. 
- Mogę porwać Ceivirę? – Zacząłem ratować waderę z opresji. 
- Co? Jeszcze nie skończyłam – żachnęła się. 
- Myślę, że nie to nie problem… 
- Dobra! Idźcie! – zmarszczyła czoło, aż się zdziwiłem, że kiedyś ujrzę taki widok. 

Siedzieliśmy obok siebie patrząc na gwiazdy. Księżyc zdążył zamienić się w rogalika, przez co wyglądał jak w ilustrowanych bajkach. Białe kamienne balustrady zdawały się błyszczeć w jego blasku. 
- Powiesz mi coś? – spytałem odwracając się do niej. 
- Aha – również odwróciła głowę. 
- Powiedz mi, dlaczego… dlaczego masz… - zaśmiałem się i ruchem łapy wskazałem na koka z białych włosów wadery. 
- A, chodzi o to… - zaśmiała się nerwowo. 
Nie pasowało to do niej. Dla mnie Cei nie potrzebowała żadnych błyskotek, te tylko ją szpeciły. Wyciągnąłem ku niej łapę i znalazłem rzemyk oplątujący jej włosy. Pociągnąłem za końcówkę i kaskada perłowych włosów zalała jej ramiona i plecy. 

<Ceeei? Perłowy… default smiley :D>

Od Day'a CD. April

- Zjadł?! - wybuchnąłem przełamując swoją naturalną barierę spokoju. - Jak to "zjadł"?! Co chcesz przez to powiedzieć?!
- Źły Dyj nie ksycieć na śmoka! - powiedział obruszony Loki. - Jak mogleś!
- Och, no dobra, już przepraszam, ale zamknij się lepiej i powiedz jak pokonać tego stwora! - mruknąłem rozzłoszczony na Loki'ego.
- „Zamknij się i powiedz...” - April przewróciła oczami.
- No co? - spojrzałem w ziemię.
- Tseba majtnonć mu wahadejko na śyji! - wykrzyknął nagle mały smoczek.
- Co trzeba? - popatrzyłem na niego z poirytowaniem.
- Tseba majtnonć mu wahadejko na śyji! - powtórzył rozgoryczony.
- Wiesz, Loki? W sumie to może mieć wieeeeele znaczeń. - April rozłożyła ręce. - Na przykład: Trzeba machnąć, czyli ukraść, mu wielkie deczko na ssij... albo... Drzewa marnąć my wajchę nie szyci... nie... to nie ma sensu. W ogóle większość rzeczy, które mówisz nie mają sensu! Dlaczego ty tak mówisz, Loki? Kiedy przyjdzie co do czego, a my potrzebujemy twojej pomocy, to ty zawodzisz. Czytaj: wiesz, jak nam pomóc, ale my nie potrafimy zrozumieć tego co do nas mówisz! No... nie bierz tak tego do siebie, bo... na prawdę nie chciałam cię zranić, ani obrazić, czy coś... no bo wiesz... ja z reguły jestem miła dla innych i strasznie nie lubię, kiedy ktoś płacze, albo komuś jest smutno... A już w ogóle to jak przeze mnie, ech... to takie straszne uczucie, którego bardzo nie lubię... no po prostu serce mi się kraja! A szczególnie, kiedy ktoś jest malutki i słodziutki, jak ty, Loki! Przepra...
- MUSISZ ZERWAĆ TEN AMULET Z JEGO SZYI! - wybuchnął nagle Loki. Ja, tamten rudy wilk i April popatrzyliśmy na niego ze zdziwieniem. A jemu co tak nagle odbiło?! Nagle nauczył się mówić? I wtedy nie zrozumiałem NIC. Nagle malutki, jakże przed chwilką uroczy, malutki smoczek zmienił się w wielkiego groźnego, na wpół przezroczystego smoka otoczonego niebieską poświatą.
Uniósł się wysoko w powietrze i splunął kulą płonącego żywo ognia prosto we wrogiego wilka. Nastąpił wielki wybuch, a po nim została tylko wielka, zwęglona, żarząca się dziura w ziemi. Smok wylądował tuż przed nami.
- A... ale... jak? - zapytałem, ale nie dokończyłem, bo kopara mi opadła i nie zdołałem wydusić z siebie więcej ani jednego słowa.
- Dziękuję. - powiedział poważnym tonem Loki (to imię zdecydowanie do niego nie pasowało). - Ten wstrętny wilk uwięził mnie w ciele małego smoczka i pozbawił mnie wszystkich moich mocy. Dzięki waszej przybijającej głupocie udało mi się pobudzić swoje serce i powrócić do pierwotnej formy.
- Aha... świetnie. - wydukała April.
- Nie martwcie się. Nie zniszczę was. Tak szczerze mówiąc nie jesteście nawet warci mojej uwagi, ale chcę wam podziękować i obiecać, że nie skrzywdzę żadnego z waszych przyjaciół. - Olbrzymi smok ukłonił się głęboko, po czym rozprostował skrzydła i odleciał w dal, w stronę zachodu słońca.
- Oo... jaka szkoda. A był taki fajny. Nawet nie zdążył wyjawić nam swojego imienia... - westchnęła April, a ja uśmiechnąłem się pod nosem.
- Wiesz, April... - zacząłem niepewnie. - Chciałem cię tylko zapytać... bo widzisz...
- Tak?
- Co robimy z tamtym idiotą? - wskazałem dyskretnie na rudego wilka, bawiącego się łańcuchem przyczepionym do swojej katany.

<April? xD>

Od Nero

Pewnego dnia tata zabrał mnie i Cosmo na polowanie. Ostatnio często nas ze sobą zabierał lecz dzisiaj była nasza kolej by się wykazać. Wytłumaczył i pokazał co mamy robić. Cosmo poszedł pierwszy. Wytropił warchlaka. Zaczął się do niego skradać. Dalej nie widziałem co robił ponieważ ja i tata byliśmy na tyle daleko by zwierze nas nie wyczuło. Byłem pewien że mu się nie uda lecz myliłem się. Po paru minutach przyszedł z ofiarą w pyszczku. Teraz była moja kolej. Udało mi się wytropić zająca. Schowałem się w krzakach i zacząłem się do niego skradać. W końcu skoczyłem. Niestety za wcześnie. Zwierze uciekło. Wróciłem ze smutną miną do taty i Cosmo. Tata podszedł do mnie i rozczochrał mi furto na głowie.
-Nie martw się, w końcu się uda - powiedział.
Spróbowałem jeszcze raz lecz i tak się nie udało. Odpuściłem sobie dzisiaj. 
Następnego ranka postanowiłem spróbować ponownie. Udało ni się znów wytropić zająca. zacząłem się skradać. Skoczyłem. Niestety spudłowałem. Spadłem tuż obok zwierzęcia i przekoziołkowałem parę metrów. Usłyszałem za sobą śmiech. Wstałem chwiejnie i ujrzałem jakiegoś wilka.

<Wilku?>

Od Malika CD. Goyavigi

Szli za mną po cichu. Ta cisza lekko mnie zaniepokoiła. Odwróciłem się i zobaczyłem że robią do siebie dziwne miny. Pokręciłem oczami i poszedłem dalej. Nagle podbiegł do mnie Shin.
-Ona tylko nas spowalnia - wyszeptał basior.
-Spowalniają nas tylko wasze kutnie - warknąłem.
-Zobaczysz, jeszcze przez nią wpadniemy - powiedział jakby mnie nie słyszał.
Nagle się zatrzymał i zaczął węszyć. Goyavige chciała iść dalej lecz ją zatrzymałem.
-Coś nie tak? - zapytałem.
-Strażnik... - odparł.
Wszyscy natychmiast przylegliśmy do ściany. Wyjrzałem ostrożnie zza węgła i zobaczyłem śpiącego wilka. Musieliśmy przejść obok niego, nie było innego wyjścia. Shin poszedł pierwszy. Udało mu się przejść bezszelestnie. Goyavige szła bardzo wolno, lecz udało jej się. Teraz była moja kolej. stawiałem łapy najciszej jak umiałem. Niestety przez przypadek kopnąłem mały kamyk. Zamarłem. Wilk na szczęście jedynie się przekręcił i spał dalej. Odetchnąłem z ulgą Ruszyłem dalej. Obyło się bez podobnych incydentów.
-Mało brakowało - mruknąłem.
Basior spojrzał się na mnie z wyrzutem. Zignorowałem to i ruszyłem dalej. Dotarliśmy do rozwidlenia korytarzy.
-W którą teraz? - zapytała Goyavige.
Shin zaczął węszyć.
 -W prawo - powiedział dumnie basior.
-A ty z kąt to wiesz? - zapytała wadera.
-Intuicja - warknął.
Wymienili ze sobą wściekłe spojrzenia. Stanąłem między nimi.
-Shin, mógłbyś pójść przodem? - zapytałem.
-A czemu ja? - zapytał z wyrzutem.
-Dlatego że tylko ty masz zdolność kamuflażu - odparłem.
Basior coś tam mamrotał pod nosem, lecz poszedł.
-Mogłabyś się już z nim nie kłócić?  - zapytałem.
Wadera nie odpowiedziała.
-Wiesz że to nas lekko spowalnia? A im szybciej z tond wyjdziemy tym szybciej się go pozbędziemy - powiedziałem.
-Masz rację - mruknęła.
Zapadła nagła cisza. Słychać tylko było kapanie wody gdzieś w oddali.
-Cała ta sytuacja mi śmierdzi... - mruknąłem.
Goyavige rzuciła mi pytające spojrzenie.
-Skoro im chodzi o ciebie to zastanawiam się czemu nie było straży w pobliżu twojej celi - powiedziałem.
Wadera miała coś powiedzieć lecz przerwał jej Shin.

<Goyavige? >

czwartek, 26 lutego 2015

Od Ceiviry ~ Na konkurs

Siedziałam spokojnie w jaskini. Zapowiadał się miły, słoneczny dzień. Wtem usłyszałam ciche pukanie.
- Proszę! - zawołałam, a mój głos odbijał się echem po skałach.
Do środka wszedł Aventy. Zdziwiła mnie jego wizyta. Poważna mina wskazywała na to, że z pewnością nie przyszedł tu tylko zwyczajnie poplotkować. Chodziło o coś większego. Gdy się zbliżył, dostrzegłam zwinięty w rulon zwitek papieru, który dumnie spoczywał w jednej z jego łap.
- W czym mogę ci pomóc? - zapytałam.
- Powiem krótko, ponieważ czasu mamy niewiele. Samantha została porwana przez członków Watahy Czerwonego Blasku. Próbujemy opanować sytuację, ale nie jest łatwo. Bez głównej szamanki sektor leczniczy cienko przędzie. Musimy koniecznie ją odbić. Zdecydowałem, że to zadanie przypadnie w udziale tobie - oznajmił Aventy.
Nie dowierzałam... Odkąd tu jestem, taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Czyżby wataha nie była już bezpieczna? Cóż, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Najważniejsza stała się w tamtej chwili Samantha. 
- Oczywiście, zrobię co w mojej mocy - zgodziłam się. 
- Świetnie. Tutaj masz mapę. Czerwony punkt wskaże ci cel podróży. Mam nadzieję, że cała misja przebiegnie bez większych komplikacji. Radzę wyruszyć zaraz. Każda chwila jest teraz na wagę złota. Ja tym czasem wracam do swoich obowiązków. Powodzenia - rzekł, wyciągnął w moją stronę zwój, po czym zaraz się ulotnił. 
Rozwinęłam zwitek papieru. Mapa jak każda inna - nic nadzwyczajnego. Jak poradził Aventy, z miejsca udałam się w drogę. Zdążyłam jedynie zjeść śniadanie, aby na głodnego nie włóczyć się tyle godzin. Podróż do Watahy Czerwonego Blasku przebiegła bez problemów. Schody zaczęły się wtedy, kiedy postawiłam łapę na terenach obcych mi zupełnie wilków. 
*** 
Był wieczór. Księżyc świecił wysoko na niebie. Zdawał się panować nad całym nieboskłonem. Tej nocy towarzyszyły mu także gwiazdy, jego wierne poplecznice. Przyczaiłam się, jak najciszej było to możliwe, do centrum watahy. Okazało się, że trwała tam wspaniała uczta. Przy suto zastawionym stole mogłam dostrzec masę wilków. Gawędziły, śmiały się i oczywiście próbowały wszystkiego po trochu. Cały teren został bardzo dobrze oświetlony. Zauważyłam także dwóch strażników, którzy pilnowali alfy. Zaczęłam się martwić. 
- Jak mam przejść niepostrzeżenie wśród takich tłumów? - zastanowiłam się. 
Po chwili do głowy wpadł mi pewien pomysł. Stanęłam za jednym z głazów, wyściubiłam pysk, tak, bym miała widok na zebranych, po czym zaczęłam śpiewać najgłośniej, jak tylko się dało. Zdecydowałam się na melancholijną, pełną wysokich nut pieśń usypiającą. Nie minęła minuta, a wszyscy ucztujący, wraz z alfą i strażnikami, chrapali smacznie, opierając swe pyski o stół. Uśmiechnęłam się pod nosem. Wiedziałam jednak, że czar nie będzie trwał wiecznie. Musiałam się śpieszyć. Wysłałam fale dźwiękowe i próbowałam zlokalizować w okolice ślady pozostałych wilków.
- Przy Samancie musieli postawić straż, a że ta na pewno nie ucztowała ze wszystkimi, to powinna być niedaleko - wydedukowałam. 
Wtem do moich uszu dotarły ledwo słyszalne szepty. Poczęłam iść w tamtym kierunku. Z każdą następną chwilą coraz wyraźniej słyszałam rozmowę dwóch basiorów. Wreszcie udało mi się dotrzeć do niewielkich schodów. Pospiesznie po nich zeszłam. Trafiłam idealnie. Akurat w tym miejscu znajdowało się więzienie. Niewielkich rozmiarów podziemie było ponure i zupełnie opustoszałe. Drogę wyznaczał jeden, dość wąski, lecz długi korytarz. Na samym jego końców dostrzegłam parę wilków. Śmiali się wniebogłosy. Jeden z nich zaczął nawet tarzać się po ziemi. Przewróciłam tylko oczami. 
- Czas wywabić tych żartownisiów na powierzchnię - pomyślałam. 
Tak, jak i poprzednim razem postanowiłam użyć swoich strun głosowych, ale tym razem w nieco łagodniejszy sposób. Nie mogłam posłużyć się niestety poprzednią pieśnią, jednak miałam już zupełnie nowy plan. Zaczęłam gwizdać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Dźwięk, wypuszczony z mojego pyska, odbijał się echem po kamiennych ścianach opustoszałych cel. Strażnikom przestało być wreszcie do śmiechu. Spojrzeli gniewnie w moją stronę, a ja stałam na schodach z radosnym uśmiechem.
- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zakrzyknął jeden z nich. 
- Jak pewnie zauważyliście, choć niezbyt bystre z was basiory. Jestem wilkiem, a czego tu szukam, to już nie wasza sprawa - odparłam zuchwale. 
Moje słowa rozwścieczyły ich jeszcze bardziej. 
- Zabieraj się stąd lepiej,jeśli ci życie miłe! - zagroził drugi.
- Ani mi się śni. Poczekam sobie tutaj. Noc jeszcze młoda - odparłam, tłumiąc śmiech. 
- My ci zaraz pokażemy! - rozgniewali się na dobre i zaczęli biec w moim kierunku. 
Tego właśnie oczekiwałam. Stanęłam na wilgotnej trawie. Czekałam na odpowiedni moment. Gdy byli już wystarczająco blisko, zaczęłam uciekać, ale niezbyt daleko. Poprowadziłam ich kilka metrów w stronę lasu. Potem wniknęłam w wiązkę dźwięku i schowałam się za drzewem. Strażnicy w ciemności niewiele mogli dostrzec, dlatego zamiast zawrócić i dać sobie spokój, ci zapuścili się w gęsty bór. Ja natomiast wróciłam do więziennych cel. W ostatniej z nich siedziała skulona Samantha. Wzrok miała utkwiony w ścianie. Zauważyłam pęk kluczy, leżący na niewielkim stoliku. Podniosłam go i szybko odnalazłam wśród nich ten, który pasował do zamka.
- Witamy na wolności! - uśmiechnęłam się szeroko, otwierając celę. 
Wadera odwróciła się. Na jej pysku malowało się zdziwienie. 
- Jakim cudem mnie tu odnalazłaś? - zapytała. 
- Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Jeszcze nie jesteśmy bezpieczne. Za chwilę wszyscy się obudzą. Biegiem do wyjścia - zakomenderowałam. 
Samantha nawet nie śmiała protestować. W szybkim tempie sunęłyśmy przez długi korytarz. Do moich nozdrzy odleciał już zapach świeżego powietrza. Ucieszyłam się. 
- Świetnie, za chwilę obydwie znajdziemy się w naszej watasze - pomyślałam uradowana. 
Myślami już byłam w swojej jaskini. Tak się rozmarzyłam, że nie usłyszałam dźwięków, dochodzących z zewnątrz. Ledwie wyściubiłyśmy nosy, a już obskoczyło nas kilkudziesięciu strażników z włóczniami wysuniętymi w naszym kierunku. 
- No, ładnie. To wpadłyśmy na dobre - szepnęłam do Samanthy. 
Mimo swojego zrezygnowania ustawiłam się w pozycji bojowej i osłoniłam waderę skrzydłami. 
- Pójdziecie z nami. Alfa chce was widzieć - powiedział jeden z zebranych. 
Nie minęła chwil, a obie znalazłyśmy się przed obliczem postawnego basiora o czerwono - czarnym futrze. 
- Nazywam się Thorin i panuje tu już od wieków, ale nigdy nie zdarzyło mi się coś takiego. Trzeba być niezwykle zuchwałym, by podstępem wkraść się na tereny mojej watahy, uśpić wszystkich jej członków i jeszcze rabować więzienie - zagrzmiał. 
- Trzeba być także niezwykle podłym, aby bezpodstawnie porywać główną szamankę Watahy Mrocznej Krwi, Thorinie - odpowiedziałam mu ze spokojem. 
- Jesteś odważna, a twoja mowa jest ostra jak nasze włócznie - zaśmiał się. 
Zastanawiałam się, co zrobić. Nie mogłam po raz kolejny ich uśpić, a żadna inna pieśń nie przychodziła mi w tamtej chwili do głowy. Wtem przypomniałam sobie jedną z praktyk, która była stosowana w moim rodzinnym klanie przy okazji odbijania więźniów. Podobno wiele wilków wprowadziło zbliżone prawo w swoich kodeksach. Liczyłam na to, że oni także. 
- Chciałabym walczyć o wolność Samanthy. Czyż w spisie zasad twojej zacnej watahy nie ma wzmianki o takiej ewentualności? - zapytałam pewnie. 
Thorin przyglądał mi się chwilę. Wyglądał na zaskoczonego, choć starał się to zamaskować za wszelką cenę. Zastanawiał się chwilę, po czym rozkazał: 
- Przynieście mi kodeksy! 
Jedna z wader przytaszczyła na swym grzbiecie dwie, niezbyt okazałe księgi. Alfa zaczął je starannie przeglądać. Ja stałam dumnie z podniesioną głową i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń. 
- Zwariowałaś! To zbyt ryzykowne... - odezwała się Samantha. 
- To jedyny sposób. Tylko to nam zostało. Oby znalazł coś na ten temat w tych księgach. Jeśli odnajdzie choćby mały fragment, jesteśmy uratowane. Zaufaj mi - uśmiechnęłam się w stronę szamanki. 
W tym samym momencie Thorin zawołał:
- 'Jeśli znajdzie się śmiałek, który wyrazi chęć walki o wolność uwięzionego wilka, alfa zmuszony jest do zaakceptowania prośby, a tym samym wybrania spośród swych wojowników przeciwnika dla owego śmiałka'. Który z moich żołnierzy pragnie stoczyć walkę z tą o to waderą o wolność Samanthy - głównej szamanki Watahy Mrocznej Krwi? - powiedział donośnym, uroczystym tonem. 
Z szeregu wystąpił postawny, czarny basior. 
- Jam jest syn Thorina, alfy Watahy Czerwonego Blasku. Godzę się przystąpić do pojedynku z owym śmiałkiem - oznajmił wilk.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Kazałam Samancie cofnąć się nieco. Alfa dał znak do rozpoczęcia walki. Utkwiłam wzrok w swoim przeciwniku, obserwowałam każdy, nawet najmniejszy jego ruch. Czekałam aż zaatakuje. Chciałam sprawdzić, z kim mam do czynienia. Nie minęła chwila, a w moją stronę powędrowała wiązka czarnego światła. W jej wnętrzu zdawało się roić od niezliczonej ilości kruków. Błyskawicznie utworzyłam barierę dźwiękową. 
- To chyba rodzaj jakiegoś kruczego mroku - pomyślałam.
Wysłałam w stronę wilka chmarę nut. Ten wysłał na ich powitanie szwadron ciemno ubarwionych ptaków, które w mgnieniu oka pochłonęły całą symfonię. Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia. Myślałam, że pójdzie gładko. Wtem basior zniknął mi z zasięgu wzroku. Rozglądałam się w panice na wszystkie strony, ale nigdzie nie potrafiłam go dostrzec. Przystanęłam i zaufałam swojemu słuchowi. Dotarł do mnie trzepot skrzydeł. Gdy się odwróciłam, ujrzałam przeciwnika tuż przed swoim nosem. Ten nie czekał ani chwili i po raz kolejny posłał w moim kierunku czarną wiązkę mroku. Tym razem trafił. Przeleciałam około jednego metra, a potem runęłam z łoskotem na ziemię. Poczułam, jak chmara ptaków unosi mnie ku górze. Kiedy byłam już wysoko, żywa chmura pode mną rozpadła się, a ja po raz drugi skontaktowałam się z twardym podłożem. - Koniec zabawy! - pomyślałam. 
Byłam co najmniej wściekła. Błyskawicznie się podniosłam i poszybowałam w powietrze. Niczym bojowy sokół zaczęłam nacierać na przeciwnika. Z mojego pyska wydobyły się wysokie, ogłaszające dźwięki, które spowodowały totalne spustoszenie w umyśle wilka. Zdezorientowany nie zdążył się jeszcze dobrze otrząsnąć, a ja już wymierzyłam mu kilka soczystych ciosów wiązkami nutowymi. Basior nie mógł się podnieść. Postanowiłam przypieczętować swoje zwycięstwo. W powietrzu skupiłam ogromną kulę dźwięku. Co chwilę dodałam do niej coraz to wyższe tony, bo takie miały większą siłę rażenia. Gdy jej rozmiary sięgnęły zenitu, spuściłam tę mieszankę wybuchową na biednego basiora. Po tym ciosie nie był już w stanie walczyć. Spojrzałam na szamankę. Odetchnęła z ulgą. 
- Pokonałam twojego wojownika. Teraz wypuść mnie i Samanthę - powiedziałam. 
Thorin nie był zadowolony. Nie spodziewał się takiego wyniku tego pojedynku. Mierzyłam go wzrokiem. Musiał się zgodzić. 
- Jak ci na imię? - zapytał. 
- Ceivira - odpowiedziałam, choć miałam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam.
- Ceiviro, wadero z Watahy Mrocznej Krwi. Ułaskawiam ciebie i główną szamankę,Samanthę. Opuścicie te tereny bez szwanku. Znajcie moją nieprzebytą dobroć - odparł uroczyście. 
- Thorinie, alfo Watahy Czerwonego Blasku. W obliczu takiego wyroku dziękuję za twą sprawiedliwość i poszanowanie dla obowiązujących tu praw - odrzekłam. 
Skłoniłam się nieco i wraz z Samanthą opuściłyśmy tamte tereny.
***
Powrót przebiegł pomyślnie. Nic przykrego nie spotkało nas po drodze. Gdy stawiałam łapę w znajomej mi okolicy, słońce górowało, wskazując południe. Udało mi się 'dostarczyć' główną szamankę całą i zdrową do domu. Zdałam Aventy'emu niezwykle szczegółową relację z wyprawy. Kiedy tamtego popołudnia wróciłam do swojej jaskini, od razu położyłam się spać. Byłam wykończona. Świat skrywa wiele tajemnic, los daje niekiedy niebezpieczne zadania do wykonania i choć zawsze miło wraca się do takich ciekawych momentów, to najlepiej odbywać taką podróż wśród wspomnień we własnym jaskini, na własnym łóżku i ze znajomymi wilkami. Bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, jak mawia stare przysłowie.

Od Ignis ~ Na konkurs

Kap, kap. Kap, kap. Kap, kap.
Deszcz bębnił miarowo o dach mojej jaskini. Leniwie przeciągnęłam się na posłaniu i wyjrzałam na zewnątrz. Pogoda była okropna. Smutno, szaro, buro, deszczowo. Ech.
Zajrzałam do spiżarni i ze smutkiem stwierdziłam, że na śniadanie mam baaardzooo mało jedzenia. Miałam dzisiaj wyjść na polowanie, ale wstrętny deszcz zniweczył moje plany.
Usiadłam więc na kamiennym stołku i zjadłam to co mi pozostało. Po śniadaniu położyłam się znowu na swoje posłanie i zaczęłam się bawić swoim ogonem. Okropnie mi się nudziło, nie powiem.
Nagle przed wejściem do jaskini pojawiła się znajoma sylwetka. Zerwałam się z posłania i jak burza popędziłam do wejścia.
- Hej, Aventy. – powiedziałam gestem zapraszając go do środka. – Paskudna pogoda, co nie?
- Porwano Samantę. – wydusił basior.
- Co?! Żartujesz sobie, prawda?
- Chciałbym. – odpowiedział Aventy, a w jego głosie wyczułam zmęczenie. – Ale to prawda. Samantha została porwana przez wilki z Watahy Czerwonego Blasku. Tylko tyle zdołałem się dowiedzieć.
- Aha – powiedziałam niepewnie. – A mówisz mi to, bo…
- Chciałbym, żebyś ruszyła na jej poszukiwanie ze skutkiem natychmiastowym. – Aventy uśmiechnął się blado.
- Och, ja… Tak, pewnie. – odpowiedziałam lekko zmieszana. – Tak… Tylko potrzebuję jednej informacji: gdzie ta wataha się znajduje?
- Powiem ci wszystko, co musisz wiedzieć. Wataha Czerwonego Blasku znajduję się na północ od naszej niedaleko Gór Czerwonych. Samanthę najpewniej przetrzymują w swoich lochach w podziemiu pod jaskinią ich alfy. A i jeszcze jedno: wilki z tej watahy są nadzwyczaj sprytne. Oni się tam szkolą na zawodowych zabójców, więc uważaj dobrze?
- Tak jest. A i jeszcze jedno pytanie: po jakiego grzyba im Samantha?
- Ona jest bardzo niezwykłą szamanką. Jej zdolności są naprawdę duże. Nie wiem do jakich celów chcą ją wykorzystać, ale na pewno to ma coś wspólnego z jej zdolnościami. 
- Aha. – mruknęłam.
Wzięłam moją ulubioną torbę i zapakowałam w nią to, co najbardziej było mi potrzebne. Mapa, kompas, nóż, itepe, itede. Postanowiłam, że zapoluję po drodze do watahy. Zarzuciłam na siebie jeszcze ciemną pelerynę, żeby chroniła mnie od deszczu, rzuciłam Aventy’emu „Pa!” na pożegnanie i rozpoczęłam moją wędrówkę ku Górom Czerwonym.

~*~

Szłam chyba dwie godziny, zanim poczułam głód.
Na szczęście podczas tych dwóch godzin zdążyłam zapolować, więc nie musiałam się martwić skąd wytrzasnę jedzenie. Większy problem był z tym, gdzie je przyrządzę. 
Nie miałam ochoty na surową jeleninę, a jak jest się wilkiem, który potrafi panować nad ogniem, to upieczenie mięsa jest dość prostym zadaniem, jeśli tylko znajdzie się jakieś suche miejsce.
Miałam takiego pecha, że nie mogłam takiego nigdzie znaleźć. 
W końcu, po godzinnym szukaniu i sprawdzaniu czy nie zeszłam z dobrego kierunku, znalazłam małą, suchą jamę, idealną na rozpalenie w niej ogniska i przygotowanie żarcia. Mój żołądek nerwowo podskakiwał z głodu i burczał okropnie głośnio, jakby mówił: „No nareszcie! Myślałem, że już nigdy nie znajdziemy dobrego miejsca na spoczynek. A teraz najważniejsze! Daj mi jeść!”
Przez pół godziny cieszyłam się suchym kątem, ciepłem ogniska i pysznym, pieczonym, jelenim mięsem. Życie nagle stało się lepsze.
Szkoda, że nie mogłam sobie pozwolić na dłuższy odpoczynek.
Zatuszowałam ślady tak, że po chwili nie było widać, by ktokolwiek przesiadywał w tej jamie i ruszyłam w dalszą drogę na północ.
***
- A oto są Góry Czerwone.
Gdy tylko je zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach. Były ogromne, królewskie i majestatyczne. Od razu zrozumiałam czemu nazywają się Górami Czerwonymi – w blasku zachodzącego słońca mieniły się czerwienią. 
Przyjrzałam się im dokładnie i zauważyłam liczne jaskinie wydrążone w zboczach tych pięknych gór. Wataha Czerwonego Blasku mieszkała właściwie w tych górach. Mieli tu całkiem ładne tereny: jaskinie w majestatycznych górach, puste, piaszczyste pole między nimi a lasem, idealne na treningi, i oczywiście ogromny las, w którym mogli polować albo po prostu spędzić miło czas, chowając się przed palącym słońcem.
Deszcz już dawno przestał padać. Ogarnęło mnie zwątpienie. Która jaskinia z tak wielu może być jaskinią ich alfy? „Największa” – podpowiadał umysł, ale wcale nie byłam tego taka pewna. To by było zbyt proste, a przecież Aventy mówił mi, że wilki z tej watahy są sprytne. Mimo niepewności musiałam uratować Samanthę. Przekroczyłam tereny watahy. 
Rzeczy, które się potem stały były tak dziwne i niewiarygodne, że przez chwilę myślałam, ze to sen.
Z kilku większych jaskini poszybowały ku mnie smoki. Tysiące smoków. Zanim mój umysł zdążył zareagować, ja już stałam naprzeciwko armii czerwono-złotych potworów i krzyczałam:
- STOP!
Stworzenia usłuchały. Później, gdy próbowałam rozgryźć tę sytuację za nic w świecie nie mogłam jej zrozumieć. Byłam pewna, że smoki wrogiej watahy będą uodpornione na słuchanie się wilków. To znaczy miałam moc, dzięki której mogłam panować nad smokami, ale byłam niemal pewna, że wilki z Watahy Czerwonego Blasku uodporniły je na nią, jeśli użyły jej wilki spoza watahy. A tu proszę niespodzianka! Nie były uodpornione. 
- Ciiiii… - powiedziałam uspokajająco. – Ciiii… Wszystko dobrze… Nie jestem wrogiem… Nic wam nie zrobię… Ciiii…
Czar działał na gady. Uspokoiły się tak szybko jak wyleciały ze swoich jam. Przemknęłam więc cicho między nimi, by ich nie zdenerwować hałasem. Co jak co, ale o smokach mogę powiedzieć dużo, tylko nie to, że lubią hałas.
Kolejna niespodzianka: za chordą smoków nie czekały na mnie oddziały uzbrojonych wilków. Teraz to już serio się zdziwiłam. Byłam pewna, że ktoś się kapnie, że gady nie dały rady i zrobi wielki alarm. A tu nic.
„To może być pułapka.” – podpowiadał umysł. Fakt. To musiała być pułapka.
Stałam więc z wszystkimi nerwami napiętymi, by w razie czego szybko użyć moich mocy, ale nic się nie działo. Nikt nie wyskakiwał z jaskini i nie krzyczał: „Na nią!” czy choćby „Do ataku!”. Zaczęłam się robić coraz bardziej podejrzliwa.
Słońce już zaszło. Ciemność ogarnęła tereny wrogiej watahy. Nie miałam pojęcia co robić, więc tylko stałam gotowa do walki, ale w końcu zmęczenie dało górę. Przypomniał mi się dzisiejszy poranek. „To naprawdę było dzisiaj?’ – myślałam. – „Zdaje się jakby od tamtej pory minął co najmniej miesiąc…”
W końcu nie zważając na to, że mogę zginąć, ułożyłam się w kłębek na piaszczystej ziemi u podnóża gór i zasnęłam.
***
Ciemność.
Nawet jak otworzyłam oczy było jej wokół mnie pełno. Poczułam, że mi niedobrze.
Gdzieś nad głową słyszałam przyciszone glosy dwóch wilków:
- Co z nią zrobimy?
- Ja nie wiem, to szef tutaj rządzi!
- To może ją mu zaniesiemy? Może się mu wytłumaczy? Po co tu przylazła, czego szuka?
- Ale szef powiedział, że ma zostać tutaj i mamy jej pilnować!
- Racja. A tak swoją drogą, ciekawe kiedy się obudzi.
- Noo kiedy czar pryśnie, nie?
- Jestem ciekaw, ile on na nią będzie działał…
Powoli zaczęłam sobie przypominać, co się stało. Czar? Tak, to pewnie on zmusił mnie do zaśnięcia. Normalnie nigdy bym nie zasnęła bez ognia.
Wyczułam, że znajduję się w worku. Okropnie pachniało stęchlizną. Postanowiłam, że nie będę się ruszać. „Niech ci strażnicy myślą, że nadal śpię.” – pomyślałam.
Nagle nad sobą usłyszałam nowy, inny głos:
- Szef kazał ją do siebie przyprowadzić. Bierzcie ją i chodźcie za mną!
- Tak jest! – odezwali się tamci.
„Szefem chyba nazywają ich alfę.” – pomyślałam. – „Nic dziwnego. Cała ta wataha przypomina wojsko.”
Poczułam jak ktoś mnie podnosi i wkrótce unosiłam się w powietrzu, niesiona przez dwóch basiorów. Z jednej strony się cieszyłam, bo dotrę do szefa, który będzie mógł mi pokazać lochy, a z drugiej strony bałam się, że nie dam rady.
Wkrótce chyba dotarliśmy, bo dwa basiory rzuciły mnie na ziemię. Poczułam ból w prawej, tylnej łapie. „No pięknie. Jeszcze stłukłam sobie kończynę. Cudownie.”
Wyczarowałam trochę leczniczego dymu i wciągnęłam go z ulgą. Ból w nodze zaczął przechodzić. 
Ktoś otworzył worek, w którym się znajdowałam, a potem chwycił za jego brzegi z drugiej strony i podniósł tak, że z niego wyleciałam. Szybko wstałam i otrzepałam się z kurzu.
Znajdowałam się w wysokiej na około pięć metrów jaskini. Znajdował się tam kamienny blat, a za nim stał wilk, najwyraźniej ten „szef”. Skały były czerwonawe i sypał się z nich pył, więc w rezultacie dawało to wrażenie czerwonej mgły. Stwierdziłam, że to miejsce było zbyt tajemnicze.
Oprócz mnie i chyba-ich-alfy w jaskini znajdowały się trzy wilki: dwaj strażnicy, których słyszałam na początku i ten, który przyszedł z rozkazem. Nie odznaczali się niczym szczególnym. Mieli brązowe futro z czerwonymi znakami na boku. Chyba każdy wilk w tej watasze takie miał. A przynajmniej wojsko.
Zlustrowałam wzrokiem szefa. Miał czerwoną jak ogień sierść jaśniejszą na bokach i wokół oczu. Na czole jego jaśniejsza sierść tworzyła literę „M”. Nie wyglądał jakoś majestatycznie czy coś. Równie dobrze mógł być jednym z wojskowych.
- Możecie już iść. – powiedział stanowczo do brązowych wilków i zwrócił swój wzrok na mnie. – Kim jesteś?
- Na imię mi Ignis. – powiedziałam i ukłoniłam się lekko. – A jak mam zwać ciebie?
- Mów mi po prostu szefie. – odezwał się wilk i zlustrował mnie spojrzeniem. – Czego tu szukasz?
- Słyszałam, że to jedna z potężniejszych watah na świecie. – odpowiedziałam pewnie. – Chciałam więc przyjść i zobaczyć czy to, co o was mówią, równa się z prawdą.
- Skąd pochodzisz?
- Z dalekich krain na wschód od tego miejsca. – kłamałam, to fakt, ale nie mogłam zdradzić mojego prawdziwego pochodzenia i celu podróży. Gdyby usłyszeli, że pochodzę z Watahy Mroczniej Krwi… Nie skończyłoby się to dla mnie dobrze.
- Aha. – mruknął szef tajemniczo i zastanowił się przez chwilę. – No dobrze skoro tak… Może pozwolę ci bezpiecznie opuścić nasze tereny.
- Zanim jednak to zrobisz – odparłam szybko. – mogłabym ci zadać kilka pytań? 
- Niech będzie. – bąknął.
- Jesteś alfą tej watahy?
Szef uśmiechnął się.
- Nie. Ja zajmuję się tylko wojskiem i takimi jak ty. – odparł. – Alfa ma inne, o wiele ważniejsze sprawy na głowie. Ale aktualnie nie ma go w watasze, więc tymczasowo zajmuję jego stanowisko.
- Aha. Słyszałam też, że w waszych lochach znajduje się mnóstwo złoczyńców – zaczęłam ostrożnie. – i tak sobie pomyślałam, czy nie mogłabym ich zobaczyć. 
- A niby po co? – burknął szef.
- A co jeszcze nikt nigdy tu nie przeszedł, by zobaczyć w niewoli jakichś znanych, wilczych łotrów? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.
- No… nie.
- No to jestem pierwsza. 
- Niby czemu miałbym cię prowadzić do naszych lochów?
- Jeny, myśl logicznie! Chce po prostu na nich popatrzeć! Wiem, może to dziwne, ale zawsze o tym marzyłam! I jak usłyszałam, że w waszych lochach można ich znaleźć to tu przybyłam. Chcę za wszelką cenę ich zobaczyć! Czy to jest aż tak dziwne?! – prawie krzyczałam, zapominając zupełnie o dobrych manierach.
- Tak, to jest dziwne. – odezwał się basior. – Ale dobrze skoro tak tego chcesz… Właź do worka.
- Że co, proszę?!
- Nie mogę ryzykować, że odnajdziesz później drogę.
- Niech ci będzie. – odparłam ponuro.
Z niechęcią wlazłam z powrotem do worka. Poczułam jak ktoś zaciska więzy i mnie podnosi. „Fajna forma lokomocji” – pomyślałam z ironią.
Po jakichś piętnastu minutach byłam już w lochach. Było tu… okropnie. Skały były ciemne i zimne, a po nich spływała dziwna, wilgotna maź. Podłoga była byle jak wyciosana, więc musiałam uważać, żeby się nie potknąć. Po obu stronach znajdowały się lochy. Cele więzienne były poprzedzielane metalowymi płytami, a od strażników i „odwiedzających” oddzielone były potężnymi kratami. Wilki w celach były chude i zmarniałe. Gdy na mnie patrzyły, zrozumiałam, że większość z nich nie zrobiła nic złego. Trafiła tu „bo tak”.
- Kogo chcesz zobaczyć? – zapytał szef.
- Nikogo konkretnego. Chcę się przejść tak po prostu. – odpowiedziałam lekko zestresowana.
- Jak wolisz. – bąknął basior.
Najchętniej pognałabym korytarzem, by jak najszybciej znaleźć Samanthę. Mimo to spacerowałam powoli wzdłuż więziennych cel. W mojej głowie zaczął układać się pewien plan.
Nagle doszliśmy do końca korytarza, a ja nigdzie nie widziałam Samanty. Przestraszyłam się, że już jej coś zrobili. Głupio więc spytałam:
- To wszystko?
- A co, jeszcze ci mało?
- Ekhm, noo.
- Jak chcesz mogę ci pokazać naszego więźnia specjalnego.
- Tak!
- No to chodź.
Nie wierzyłam, że basior serio uwierzył w to, że chcę oglądać więźniów. Ale nie narzekałam.
Szef poprowadził mnie ciemnym korytarzem do metalowych drzwi. Otworzył je, a potem przepuścił mnie i wszedł za mną. 
To co zobaczyłam przyprawiło mnie o dreszcze.
Była to ogromna jaskinia. A mówiąc „ogromna” mam na myśli tak ogromną jaskinię, że nie widać jej sufitu. Obawiam się, że gdyby nie była dobrze oświetlona, nie zobaczyłabym również jej przeciwległej ściany.
Razem z szefem stałam na szerokim, metalowym balkonie jakby punkcie widokowym. Był ogrodzony barierką, a na dół prowadziły metalowe schodki.
Na środku jaskini była ogromna kamienna misa, a w niej lawa. Wokoło stało mnóstwo strażników, a nad nią na grubym sznurze wisiała Samantha. 
Zatkałam sobie pysk łapą, żeby nie krzyknąć.
Szef spojrzał na mnie, uśmiechnął się chytrze i powiedział:
- Robi wrażenie, co nie?
Nie miałam siły odpowiedzieć, ale wiedziałam co zrobić. Skupiłam się i przywołałam tyle usypiającego dymu ile zdołałam. Wkrótce on cały zajął jaskinię nadając jej jeszcze mroczniejszego wyglądu. Kiedy dym zelżał, było już po wszystkim. Wszyscy oprócz mnie głośno chrapali. Zeszłam po metalowych schodkach najciszej jak się dało i stanęłam obok kamiennej misy. „Jak ściągnąć stamtąd Samanthę?” – zastanawiałam się. Ja byłam odporna na ogień, więc lawa nie mogła mi nic zrobić. Ale Samantha? Wolałam jej nie narażać na spalenie. 
W końcu do głowy wpadł mi pewien pomysł. Wdrapałam się na brzeg kamiennej misy i zaczęłam manipulować lawą. Kazałam jej stwardnieć i ochłodzić się na tyle, by nikogo nie poparzyć. Teraz zamiast lawy w misie była skała magmowa. Była twarda i zimna. Bałam się, że szamance coś się stanie jak spadnie na twardy grunt, ale na szczęście nie wisiała aż tak wysoko, by się zabić, więc jedyne co mogło jej się stać to złamanie kości. Ale z tym już łatwo sobie poradzę. 
Teleportowałam się nad nią i trzymając się liny obudziłam Samanthę. Powiedziałam jej kim jestem, co tutaj robię i jaki mam plan, a ona przystała na to, co wymyśliłam. Podpaliłam więc sznur i szamanka spadła na skałę magmową. Szybko się tam teleportowałam.
- Nic ci nie jest? – spytałam, by wiedzieć ci moja moc będzie potrzebna.
- No nie wiem – odpowiedziała wadera. – Chyba złamałam nogę.
Wyczarowałam leczniczy dym i kazałam jej go powąchać. Szamanka od razu poczuła się lepiej.
- Dziękuję. – powiedziała.
- Nie ma sprawy – odparłam, kątem oka widząc, że strażnicy zaczynają się budzić. – ale teraz musimy jak najszybciej stąd wiać. Dasz radę?
- Tak, teraz tak.
- No to gazu!
Zeskoczyłyśmy z misy i pognałyśmy w stronę metalowych drzwi. W ostatniej chwili wpadłyśmy do lochów i pobiegłyśmy korytarzem do wyjścia. I teraz pojawił się problem.
- Jak stąd wyjść? 
Nie miałam zielonego pojęcia więc tylko pociągnęłam Samanthę na oślep przez ciemne korytarze. Strażnicy, którzy na nich stacjonowali chyba zauważyli, że jesteśmy uciekinierkami, więc próbowali nas zatrzymać, ale za każdym razem gdy to robili wybuchałam ogniem. Dosłownie.
- Jak ty to robisz? – krzyknęła wadera.
- Nie mam zielonego pojęcia! – odkrzyknęłam jej. – Nigdy wcześniej tego nie robiłam!
W końcu zauważyłam blade światło dnia na końcu korytarza.
- Tam! – wskazałam i biegiem ruszyłyśmy do wyjścia.
Zerknęłam do tylu. Za nami biegło już z pięćdziesięciu wartowników. I ciągle ich przybywało.
Przyspieszyłam. Byłyśmy już tak blisko! Nie mogłyśmy się teraz poddać. 
Wypadłyśmy z jaskini i przez chwile byłam kompletnie oślepiona blaskiem dnia. Ile przebywałam w tych lochach? Słońce właśnie wschodziło, a rześkie powietrze owiewało mnie przyjemnie. Musiał być ranek. A to znaczyło, że byłam całą noc pod ziemią.
Smoki, które wcześniej uspokoiłam nadal stały na wolnym terenie jak gdyby nigdy nic. Do głowy wpadł mi szalony pomysł.
- Chodź! – powiedziałam i pociągnęłam szamankę do najbliższego smoka.
- Co chcesz zrobić? – zapytała Samantha odwracając się nerwowo za siebie. – Oni zaraz nas złapią! Nie uciekniemy im!
- A właśnie, że tak. – mruknęłam spokojnie i najpierw władowałam Samanthę na gada, a potem sama na niego weszłam.
- Smoczku, poleć proszę. – powiedziałam stworzeniu do ucha spokojnym tonem głaszcząc go po głowie. – Odleć, wznieś się w górę. Proszę! – zerknęłam za siebie. Strażnicy byli już bardzo blisko. – Samantha, trzymaj się!
Smok w ostatniej chwili wzleciał w górę. Odetchnęłam z ulgą. 
- Jesteś szalona! – powiedziała wadera kurczowo trzymając się stworzenia.
- Dzięki. – odpowiedziałam z uśmiechem. – A teraz smoczku – zwróciłam się do smoka – zabierz nas na tereny naszej watahy, dobrze? Jak tylko tam dolecimy będziesz mógł odlecieć i być wolny. Co ty na to?
Smok parsknął chrapliwie, co znaczyło „Jestem za!” i poszybował ku terenom Watahy Mroczniej Krwi.
Godzinę zajął mu lot do domu. „Chyba następnym razem będę podróżować smokiem.” – pomyślałam i uśmiechnęłam się na samą myśl o tym. Latanie na smoku bardzo mi się podobało.
W końcu Leo (bo tak mu dałam na imię) wylądował. Zeskoczyłam z niego i pomogłam zejść szamance. Jej chyba nie podobało się latanie smokiem tak bardzo jak mi. 
- No, Leo. – zwróciłam się do gada. – Jesteś wolny.
On parsknął, machnął ogonem i przytulił pysk do mojej klatki piersiowej, co miało oznaczać: „Dziękuję, ale wiedz, że zawsze gdy mnie zawołasz, przybędę.”
- Dziękuję. A teraz leć. – powiedziałam i patrzyłam jak Leo się oddala. Wiedziałam, że smoki nie lubią więzów, więc nie mogłam go zatrzymać. Miałam nadzieję, że uratuje resztę swoich kolegów, uwięzionych w Watasze Czerwonego Blasku.
- Chodź – zwróciłam się do Samanty. – Muszę donieść Aventy’emu, że misja została wykonana.
Poszłyśmy, więc razem do jego jaskini. Samantha opowiedziała nam, co się stało i jak ją porwano, a ja powiedziałam jak ją uratowałam. I nareszcie wszystko było w porządku.

Koniec :3

Od Cyndi'ego CD. Grace

- Ja... proszę... - zaczął upiór zamykając swoje oko. - Nie patrz na mnie...
- Dlaczego niby? - prychnęła Grace.
- Nie jestem teraz wilkiem. Jestem ohydnym, zmutowanym, odrażającym potworem i naprawdę nie chcę, by ktoś tak piękny zmuszał się do oglądania mojego przerażającego ciała raniąc przy tym swój wzrok... A tak poza tym, to mam na imię...
- Co powiedziałeś? - przerwała mu Grace spoglądając w jego oko pokryte bielmem.
- Ja... powiedziałem, żebyś na mnie nie patrzyła, bo...
- Bo?!
- Bo... jestem odrażającym potworem... - wydusił z siebie te słowa tak cichym i piskliwym głosem, że aż mi się go zrobiło żal.
- I co z tego? - skrzywiła się Gracie. - Nie obchodzi mnie, czy wyglądasz źle, czy dobrze! Będę patrzeć na ciebie ile mi się chce, bo tak naprawdę liczy się środek, czyli to co masz w sercu!
- Ja...
- Więc jak masz na imię? - ponowiła pytanie wadera z przesłodzonym uśmiechem, a ja zachichotałem pod nosem.
- Moje imię jest dość długie... - zaczął "wilk".
- Gadaj. - moja partnerka popatrzyła na niego srogo.
- Mottomo Utsukushī... - mruknął i spuścił wzrok. - Ale mówcie na mnie po prostu Utsukushī.
- Utu... Utsa.. Utsusushi? - zacząłem.
- Utsukushī. - poprawiła mnie Grace.
- Dzięki. - chrząknąłem lekko zakłopotany - Nie kojarzę tego imienia...
- Może opowiesz nam swoją historię? - zaproponowała Gracie. - Wtedy może Cyndi ogarnie kim jesteś, co?
- No... no dobrze. Kiedy byłem mały moja mama umarła. Zostałem jedynie z ojcem psychopatą, młodszym bratem, oraz dwójką sióstr. Ojciec próbował nas zabić... postanowiliśmy razem uciec i znaleźć jakąś watahę. Niestety, kiedy przedzieraliśmy się przez lodowe pustkowie, nasz brat zgubił się podczas śnieżycy... wraz z siostrami pogrążyliśmy się w rozpaczy. Porwałem się na szalony pomysł, by cię... odnaleźć mojego brata, nawet, gdy siostry mówiły mi, że jeste... jest już martwy. Błąkałem się po świecie, aż trafiłem w ręce tego potwora... i resztę już znacie.
- To smutne. - westchnąłem.
- Jesteś taki wolnomyślący... - Grace przewróciła oczami.
- Ale... o co ci chodzi? - zaciekawiłem się.
- Jutro się dowiesz... - Wadera uśmiechnęła się tajemniczo.

<Grace? Łapaj wygląd wilka tu xD>

środa, 25 lutego 2015

Od Aventy'ego CD. Ignis

- Ee... - Ignis zamyśliła się na chwilę. - Ja... no cóż... szczerze mówiąc, to mi też się „przysnęło”. Śniłam o różnych... ee... bardzo niewyraźnych... i... i niezrozumiałych rzeczach. Pojawił się w nich mój... yy... brat? I... jakiś dziwny ktosiek. No. To tyle co pamiętam... yhyy... no.
- Chcesz coś przede mną ukryć? - zapytałem spoglądając jej głęboko w oczy.
- Ja... - zaczęła wadera, jednak ja przerwałem jej unosząc łapę w uciszającym geście.
- Powtarzam: - zacząłem z powagą. - Powiesz mi, kiedy uznasz, że będziesz chciała. W sumie to nawet dobrze, że nie chcesz mi o niczym powiedzieć. Każdy wilk... nie, przepraszam. Każde STWORZENIE na planecie zwanej Ziemią i każdej innej ma prawo mieć swoje sekrety, o których nie chce mówić nikomu. Nawet własnej, rodzonej matce. Ja też mam swój mały sekrecik... - uśmiechnąłem się szelmowsko. - Gdyby nie to, że trzymam go w tajemnicy, już dawno zdjęto by mnie ze stanowiska alfy...
- Co?! - wykrzyknęła z przerażeniem młoda wilczyca.
- Nie martw się... może i tylko wyglądam strasznie, ale nie jestem mordercą który czyha na każdą okazję i zastanawia się jak kogoś zabić. W sumie to nigdy w życiu nie zamordowałem żadnego wilka - roześmiałem się, ale po chwili dodałem tak, że wadera najwidoczniej tego nie dosłyszała: - Ewentualnie ktoś zginął przeze mnie... 
- Co mówiłeś? - zapytała z zaciekawieniem Ignis.
- Wiesz... tak się zastanawiam, może poszlibyśmy gdzieś na spacer? Co ty na to? Chętnie bym rozprostował kości po całym dniu niechodzenia - wyszczerzyłem zęby.

<Ignis? U mnie przeciwnie :/ Nie wiem, kiedy odpiszę Emmie :c>

Od Ryana CD. Arisy

- Hm... - zamyśliłem się na chwilę wlepiając wzrok w niebo. - Jakaś cecha, której w sobie nie lubię, powiadasz...? Wiele wilków mówi mi, że jestem przesadnie gadatliwy, czy nadpobudliwy. Szczerze przyznając, to nic sobie z tego nie robię.
- Nie? - zaciekawiła się Arisa. - Dlaczego?
- Wiesz... nie mam zbyt wielu przyjaciół. - mruknąłem. - Prawdę mówiąc, to choć znamy się dopiero od kilkunastu dni, jesteś jedyną przyjaciółką, której mogę zaufać i jedyną, której opinią się przejmuję. Nie lubię gdy wilki zmuszają mnie do tego, bym był kimś, kim nie jestem. Urodziłem się z moimi niefortunnymi cechami charakteru, ale nic na to nie poradzę. Nie mam na to wpływu. Ale to nie oznacza, że jestem głupi, bo wszyscy ze mnie szydzą i wytykają palcami. Kulawy wilk nie jest głupi, bo się z niego śmieją. Głupi są jedynie ci, którzy się z niego śmieją; chory wilk nie ma wpływu na to, w jaki sposób się urodził, a ci, którzy się z niego wyśmiewają mają na to wpływ, choć pewnie często nie zdają sobie sprawy z tego, że to czyni ich trędowatymi. Jeśli ktoś mnie zaakceptuje; cieszę się. Jeśli nie; nie mam na to wpływu. Nie potrafił dostrzec moich pozytywnych cech, to znaczy, że nawet nie bł wart mojej uwagi. Taką mam o sobie opinię. Znam swoje wady i minusy, ale one nie szkodzą nikomu innemu, może jedynie odrobinkę mnie. Więc w żadnym wypadku nie chcę zamieniać czy usuwać swoich wad. Zupełnie inaczej byłoby jednak, gdybym był zły, chamski, samolubny, sadystyczny czy wredny... umiem odróżnić dobro od zła i uważam to za swoją największą zaletę.

<Arisa? Wybacz, że musiałaś czekać xv>

Od Ecclesi CD. Matta

- Matt. - położyłam basiorowi łapę na ramieniu. - Kochasz Hamonę tak szczerze?
     Wilk nie odpowiedział nic, tylko pokręcił potakująco głową.
- Jak zapewne wiesz, wilk, który się w kimś zakochał chce dla niego jak najlepiej, prawda?
- Tak... - Basior przytaknął z niezdecydowaniem.
- No właśnie. - mruknęłam. - A ja chcę, żebyś był szczęśliwy. Jeśli faktycznie jesteś rozdarty, wybież Hamonę. Będę wtedy szczęśliwa.
    Uśmiechnęłam się sztucznie. Nie miałam zielonego pojęcia, jak pocieszyć Matta. Coś zabulgotało mi w sercu. On popatrzył na mnie, jakby na mojej twarzy siedział zabójczy pająk niezwykłych rozmiarów. Spojrzałam na niego ponaglająco. W końcu... chyba kiedy zwiąże się z Hamoną i będą mieli szczeniaki, nie zerwie ze mną znajomości? Nie? W sumie, to... nie wiedziałam. Nie byłam tego pewna. Nie potrafiłam ocenić basiora z tej strony, gdyż nie potrafiłam czytać w myślach tak jak obiekt moich westchnień.
- To jaką podejmujesz decyzję? - zapytałam. - W końcu... nawet jeśli zwiążesz się z tamtą zupełnie mi obcą waderą i założycie rodzinę będziemy nadal mogli zostać znajomymi, prawda? W sumie to nawet może polubię twoją partnerkę... ech...

<Matt? Czo odpowiesz? :c>

Od Losta CD. Ceiviry

Patrzyłem z niezadowoleniem na kajdany na moich łapach. Jak oni mogli mnie spętać w te przeklęte świecące łańcuchy. Tak jakbym był niebezpieczny. Nagle zrozumiałem dokąd idziemy. Kiedy weszliśmy przez drzwi zobaczyłem rząd klatek jak w więzieniu. Chwila, chwila... To BYŁY więzienie. Wilki wepchnęły nas do sąsiadujących ze sobą klatek. Spojrzałem na Ceivirę. Na jej twarzy malowało się coś w rodzaju niezadowolenia, że wypadki tak się potoczyły. Kiedy trzy wilki wyszły ja spojrzałem na kajdany morderczym wzrokiem(konkretnie moje oczy były wtedy całe czarne  i matowe beż źrenic). Więzy rozpuściły się i spadły z moich łap. Były mocne, więc pojawiły się krwawe otarcia. W celi obok Cei patrzyła z rezygnacją w kajdany. 
-Czekaj - odezwałem się - przybliż się i podstaw łapy tak, abym mógł zerwać ci więzy. 
Spojrzała na mnie lekko wystraszona, ale wykonała moje polecenie. Spojrzałem na nie swoim spojrzeniem do zabijania i po chwili Cei miała wolne łapy. Nagle coś wpadło mi do głowy. Skoro kajdany tak łatwo się topiły to może kraty... Spojrzałem na drzwi i metal rozpłynął się zostawiając dziurę dość dużą jak na mnie. Podszedłem do klatki wadery.
-Nie patrz teraz w moje oczy - poleciłem.
-Ale dlaczego? - zapytała.
-Po prostu nie patrz.
Odwróciła wzrok i po chwili mogła już wyjść z celi.
-Dziękuję - powiedziała cicho.
-Nie ma sprawy - odpowiedziałem równie cicho. Wymknęliśmy się z pnia drzewa i poszliśmy  w stronę wylotu jaskini. Wtedy usłyszałem wściekłe wycie i głos wilka:
-Onie uciekają! Za nimi!
Rzuciliśmy się biegiem i po chwili pędziliśmy po występie skalnym niedaleko miejsca ataku Demona. Odwróciłem się. Za nami biegło parę wilków z wściekłością wymalowaną na twarzach.
-Szybciej! - krzyknąłem do Ceiviry która biegła nieco wolniej ode mnie. Przyśpieszyliśmy i po chwili gnaliśmy po ubitej drodze. Z nieba lunął deszcz. Błyskawice szalały. Jedna uderzyła w drzewo pod którym przed momentem biegliśmy. Drzewo zapaliło się mimo deszczu i po chwili zapalone były niemal wszystkie drzewa.

<Cei? Zaczyna się przygoda. c:>

Od Birka ~ Na konkurs

Było południe, słońce świeciło wyjątkowo jasno. Pilnowałem jaskini, bo Miva, Arisa i Melody poszły z kimś się spotkać. W pobliżu nie działo się raczej nic ciekawego, więc wyjątkowo doskwierała mi nuda. Taki ładny dzień, a ja muszę siedzieć w miejscu. W pewnym momencie usłyszałem, że ktoś idzie. Wychyliłem łeb z jaskini i ujrzałem Aventy'ego.
- O, witam! - przywitałem się z uśmiechem
- Cześć, Birk. - odpowiedział z raczej poważną miną
- Wchodź. - zaprosiłem go do środka
- Nie, dzięki. Ja tylko na chwilę. - powiedział, a ja wzruszyłem ramionami
- Tak więc?
- Samantha została porwana.
- Co? - wybałuszyłem oczy
- I... z tego co widzę, to się nudzisz, prawda? - podniósł brew
- Trochę. - powtórnie wzruszyłaem ramionami
- Dobrze się składa, bo mam dla ciebie zadanie. Masz ją odszukać i przynieść. - mówił ze spokojem, a ja przez chwilę nie mogłem niczego powiedzieć. Zmroziło mnie.
- A-aale dlaczego ja? - spytałem w końcu
- Słuchaj, dasz radę, ok? - powiedział zachęcająco - Ja już muszę wracać do swoich spraw. Powodzenia. - poklepał mnie po ramieniu i odszedł. Stałem chwilę w bezruchu z pustką w głowie. Otrząsnąłem się po chwili i przypomniałem sobie, że przecież nie mogę iść, ktoś może przyjść do naszej jaskini i coś ukraść. Ale co miałem zrobić? Rozkaz alfy chyba ważniejszy, od prośby Melody... nie miałem pojęcia gdzie poszły, więc nie miałem nawet jak ich poinformować, a nie mogę tracić czasu, by powiadomić o tym alfę. Na moje szczęście właśnie wróciła Arisa. Opowiedziałem jej szybko całą historię i wyruszyłem. Najpierw poszedłem na miejsce gdzie zwykle Samantha leczyła, by zapamiętać jej zapach. Odnalazłem trop i dążyłem nim szybkim tempem do celu. Rozglądałem się czasem, by zapamiętać drogę, by z powrotem się nie zgubić. W niektórych momentach ślad zanikał, ale po chwili znowu go znajdowałem. W którymś momencie zobaczyłem duży głaz z koślawo wypalonym napisem.
- Wataha Czerwonego Blasku... – przeczytałem powoli i przeciągle. Raczej nic mi to nie mówiło. Przed sobą miałem gęsty las. Zawahałem się nieco, ale wkroczyłem na ten teren.
- Hej, ty! – usłyszałem. Najpierw mnie zblokowało, ale szybko się rozglądnąłem. – Tak, ty! – zobaczyłem wysoką i dobrze zbudowaną burą waderę o kamiennej twarzy.
- Witam, chciałem dołączyć. – zacząłem wypinając się dumnie, a jej twarz się rozpromieniła
- Tam jest jaskinia alfy. – wskazała w głąb lasu – Trafisz, podążaj za czerwonymi strzałkami na drzewach. Zapraszam na stanowisko strażnika. – uśmiechnęła się szeroko
- Dziękuję, może skorzystam. – zacząłem kroczyć w podanym kierunku. – Naiwna... – szepnąłem i uśmiechnąłem się do siebie. Gdy oddaliłem się tak, że zniknąłem z jej pola widzenia skręciłem w całkiem inny kierunek, by ominąć alfę. Wataha była mocno zmodernizowana, wszędzie były drogowskazy oraz różne maszyny, które mi wydawały się nieco... dziwne i tajemnicze. Szukałem drogowskazu „więzienie” czy „sala tortur” albo cokolwiek w tym rodzaju. Nigdzie jednak go nie było.
- Nowy? – usłyszałem za mną. Obróciłem się i zobaczyłem przyjaźnie wyglądającego wilka o mocno żółtym umaszczeniu.
- Mhm. Szukam więzienia, albo czegoś podobnego, bo przywódca strażników mi kazał iść tam na wartę. – starałem się być jak najbardziej przekonujący
- Pewnie, już ci pokażę, gdzie to. – zaczął pokazywać mi kierunki i wszystko tłumaczył. Kodowałem wszystko. – Fajnie, że ktoś nowy do nas dołączył. – powiedział na zakończenie.
- Też się cieszę. To ja już idę. – uśmiechnąłem się promiennie i poszedłem w wskazanym kierunku
- Do zobaczenia! – pomachał mi. Zacząłem biec. Po parunastu minutach widziałem już żelazne kraty, złożone w liczne korytarze. Nie podchodziłem jeszcze zbyt blisko, by strażnicy mnie nie zauważyli. Doszlifowywałem w myślach mój plan. Wydawało mi się, że był idealny. W końcu wyszedłem z ukrycia i podszedłem bliżej do wilków. Było ich trzech. Wszyscy mieli skórzaną zbroję.
- Nowy strażnik więzienny? – spytał basem jeden z nich.
- Dokładnie. – wypiąłem dumnie pierś
- Tam są zbroje. – wskazał drugi na szklaną gablotę. Podszedłem do niej. Zaświeciły mi się oczy, gdy spojrzałem na drugą gablotę z broniami. Różnorakimi. Ubrałem posłusznie zbroję, a gdy basiory śmiali się gaworząc o czymś wziąłem szybko sztylet i podpaliłem jego ostrze. Wziąłem jeszcze dwa i oba podpaliłem. Oni kompletnie nie zwrócili na mnie uwagi. Schowałem delikatnie ostrza pod zbroją, którą nie do końca mnie opinała, tylko była raczej luźna. Podszedłem do nich bliżej, poczułem adrenalinę i zanim zdążyli się zorientować już dwaj mieli gorące ostrza w okolicach serca, więc sierść dookoła rany zaczęła płonąć, a trzeci sztylet niestety zgasł. Ostatni wilk szybko złapał mnie za ramię i chciał je wykrzywić, jednak odskoczyłem. Ugryzłem go mocno w kark, po czym pisnął, ale z podwojoną siłą uderzył mnie w pysk i rzucił na ziemię. Kopnąłem go w brzuch, przez co odtrąciłem go i miałem okazję wstać. Nie zdążyłem, bo ten kopnął mnie w bok. Odturlałem się i wstałem pociągając krwawiącym nosem. Podniosłem szybko sztylet, który spadł mi, gdy zgasnął. Mimo tego, ciągle był przecież bronią. Dźgnąłem wilczura parę razy, a ten ledwo żywy wyrwał mi sztylet z łapy i naciął mocno przednią łapę. Potem opadł na ziemię nieżywy. Otarłem krew cieknącą z nosa i zacząłem szukać Samanthy. Noga bolała jak diabli, ale teraz mam uratować szamankę, a nie rozwodzić się nad bolącą łapą. Wędrowałem rozglądając się i kuląc obolałe miejsce. Znalazłem ją w końcu. Stała przy kratach.
- Cześć, jestem Birk i przyszedłem cię uratować. – powiedziałem i wziąłem klucz, który powieszony był przy wejściu do celi.
- Wiem, kojarzę cię. Dziękuję. – odpowiedziała. Popatrzyła z przestrachem na moją ranę. – Nie ruszaj się. – rzuciła i podniosła łapę
- Nie ma czasu na czekanie, musimy stąd iść!
- Ćśś. – ucięła i coś pomagowała przy ranie. Po chwili już jej nie było, ale jeszcze troszkę mnie bolało. – Teraz możemy uciekać. Gdzie?
- Mam plan. Udawaj nieżywą i wskocz mi na grzbiet. Będzie, że zmarłaś ze stresu w celi i mam cię zakopać poza terenami. – powiedziałem a ona skinęła głową bez zbędnych pytań. Zrobiła według poleceń. Zacząłem biec w stronę, z której przyszedłem.
- Hej, kochany? – usłyszałem, gdy mijałem granicę. Westchnąłem i spojrzałem w stronę burej wadery. Powiedziałem jej to, co miałem w planie. Uwierzyła bez problemu. Rzuciłem się w stronę Watahy Mrocznej Krwi. Gdy zniknąłem z oczu strażniczce, zrzuciłem z grzbietu Samanthę.
- Nieźle ci poszło. – pochwaliła mnie
- Wiem. – odparłem. Uśmiechnęliśmy się do siebie. Szliśmy jakiś czas, a w końcu zobaczyłem Aventy’ego. Powitał nas ciepło i podziękował mi.
- Mówiłem, że sobie poradzisz. Zaraz mi wszystko opowiesz. – zaprosił mnie łapą do swojej jaskini.
- Bardzo chętnie. – uśmiechnąłem się szeroko i poszedłem za alfą.

Od Ilus

Biegłam w deszczu. Moje błękitne łzy spływały po policzkach i wzlatywały na ziemię. Przeklęłam pecha i biegłam przez siebie. Deszcz. Nieustanny deszcz. Krople wody spadające z nieba, będące znakiem smutku i rozpaczy. Ten smutek odczuwałam. Moje kochana rodzina... Nagle słońce wyszło zza chmur. Wyjrzałam zza mokrej grzywki i wystawiłam łeb w stronę słońca. Mogłam choć trochę się ogrzać jego promieniami. 
- Spokój, harmonia... Równowaga... - wyszeptałam wdychając powietrze ustami i wypuszczając. Otworzyłam oczy. Zobaczyłam gdzie się znajduję. Byłam na szczycie jakieś wyżyny, albo nawet góry. W jej dole rozciągały się piękne tereny. Postanowiłam zejść w dół i iść dalej w nieznajome. Musiałam pogodzić się ze stratą bliskich. Moje życie mogło być o wiele gorsze. Idąc lasem zauważyłam wilka. Od razu nastroszyłam futro i zawarczałam. Wilk spokojnym chodem podszedł do mnie i spytał:
- Kim jesteś?
- Chodzi Ci o mnie? - zapytałam.
- A czy kogoś tutaj widzisz oprócz mnie i ciebie? - lekko się uśmiechnął i wypiął dumnie pierś.
- Nie... Przepraszam... Czasem... Dawno nie rozmawiałam z jakimkolwiek wilkiem... Szukam watahy, czy znasz jakąś? - dopytałam patrząc się na wysokiego basiora.
- Jestem Alfą. Alfą Watahy Mrocznej Krwi. Będziesz mile widziana w naszych progach.
- Naprawdę? Ojej... Czyli... Jakby pozwolisz mi do was dołączyć?

<Aventy?>

Nowa wadera! ~ Ilus

wtorek, 24 lutego 2015

Od Losta CD. Melody

Spojrzałem na nią ukradkiem, całkowicie zbity z tropu. Nie rozumiałem jak ktoś mógł porzucić tak wspaniałą waderę jak Melody. Okej, może troszeczkę przesadziłem, ale Melody była naprawdę bardzo fajna.
-Bardzo mi przykro z powodu tego co cię spotkało - powiedziałem cicho. Melody nie zareagowała. Uznałem, że powinienem zapytać dlaczego jej syn zmarł, ale nie miałem tyle odwagi. A nóż jednak zmieni zdanie co do mnie i mnie zabije...
-To może pójdziemy do alfy i zapytamy dlaczego chciał mnie zabić? - zaproponowałem. Wadera nadal nie odpowiadała. Taszczyliśmy daniela w milczeniu. W końcu ona się odezwała.
-To co zaszło między mną a Oaisem. Nikt mi na razie nie współczuł. Nawet parę osób powiedziało, że na to zasłużyłam - westchnęła cicho. A wtedy ja zrobiłem coś zupełnie niespodziewanego. Zacząłem nucić jedną z piosenek, których nauczyłam mnie siostra.

Po chiwli śpiewałem już na tyle głośno, żeby usłyszeli mnie z minimum pięciu metrów. Kiedy skończyłem Medlody odezwała się:
-Cicho durniu! Usłyszą nas z kiloemtra! - jednak ja widziałem jak się uśmiecha. Uśmiechnąłem się do niej. Potem zrobiłem coś czego nie robiłem od początku naszej znajomości. Spojrzałem jej prosto w oczy. Były... No po prostu piękne. Były uderzająco błekitne, ale gdzieś w nich czaiły się przyjacielskie ogniki rozbawienia.

<Melody? c:>

poniedziałek, 23 lutego 2015

Od Melody CD. Losta

-Lost...
-Tak? - spojrzał na mnie z jedną uniesioną brwią.
-Muszę ci coś wyznać, bo wiesz... ja miałam kiedyś partnera a dokładniej Oasis'a... - powiedziałam smutno - Zostawił mnie razem z córkami... Miałam jeszcze syna. Kashi umarł niedawno po odejściu Oasis'a... - po moim policzku popłynęła pojedyncza łza ale szybko ją starłam tak aby Lost nie zauważył.
-Nie wiedziałem...
-Nie warto rozpaczać i wspominać przeszłość... - przerwałam mu - trzeba żyć dalej...

<Lost? Przepraszam, że takie krótkie :)>

Od Ceiviry CD. Losta

Nie ważyłam się nawet odwrócić wzroku od małej sadzawki. Trawiłam w głowie wszystkie te nowe informacje. Wiele z nich przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Przypominał mi się White, gdy usłyszałam choćby najmniejszą wzmiankę o śmierci. Chciałam mu uwierzyć, ale coś mnie blokowało. Spojrzałam na niego raz jeszcze. Nie wydawał się być groźny, a jego przemowa była niezwykle wiarygodna. Nie miałam podstaw, żeby nie wierzyć chociażby w jej część. Westchnęłam. Po chwili powzięłam pewne postanowienie.
- Wierzę ci, Lost, a przynajmniej się staram - na te słowa wilk trochę się rozpromienił.
- Dziękuję - powiedział cicho.
- Jest jednak jedno "ale". Nie miej mi za złe, gdy będę zachowywać się wobec ciebie... Hmm... No nie wiem. Dziwnie? Rzadko ma się u boku wilka, który może cię zabić siłą woli - odparłam przyciszonym głosem.
- Nie będę się nawet wtedy dziwił. To zrozumiałe, że się boisz.
- Co to, to nie. Nie boję się, tylko czuję się trochę nieswojo. Pamiętaj o jednej, myślę że najważniejszej rzeczy. To, że ci wierzę, nie znaczy, że ci ufam - to ostatnie zdanie zabrzmiało jakoś dziwnie w moich ustach.
- Nie musisz, nie oczekuję tego od ciebie - odezwał się. Miał lekko przygnębiony głos.
- Ale dziękuję, że zdecydowałeś się opowiedzieć mi całą tę historię. Teraz już przynajmniej wiem, z kim mam do czynienia. Nieznanego wilki zazwyczaj bardziej się obawiają - uśmiechnęłam się.
Lost niepewnie odwzajemnił mój uśmiech. Ja wstałam i jeszcze raz podeszłam do drzewa, pilnując się, aby niczego nie dotknąć. Zastanawiałam się w ogóle, czemu ma służyć ta roślina i jakie właściwości posiadają jej owoce. Tajemnice są takie fascynujące! Nagle przypomniałam sobie o demonie. Posłałam wzdłuż jaskini, niewidzialną dla oczu "normalnych" wilków, wiązkę dźwięku. Ta nie powróciła do mnie, co mogło oznaczać, że zagrożenie się oddaliło. Postanowiłam jednak mieć się na baczności. 
- Nie ma jakiegoś sposobu na przeszukanie tego drzewa? - zastanowiłam się głośno.
- Obawiam się, że nie. Ale dlaczego w ogóle chcesz je przeszukać? - zapytał.
- Mam dziwne przeczucie, że coś w sobie kryje, ale to tylko przeczucie. Mogłabym wysłać fale dźwiękowe, jednak to chyba nic by nie pomogło. Przecież wszystkie odbiją się od podłoża - stwierdziłam.
Z drugiej strony i tak nie mieliśmy niczego lepszego do roboty. Bałam się opuścić jaskini, bo, mimo że w pobliżu nie było teraz demona, to mógł spokojnie wrócić. Rozwinęłam skrzydła. Po pierwsze zbyt długo siedziały zwinięte, a po drugie chciałam sprawdzić, czy coś przypadkiem nie kryje się na czubku tego drzewa. Spojrzałam na bok i spostrzegłam, że Lost wpatruje się we mnie swoimi niebieskimi oczami. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- No, co? Nigdy nie widziałeś latającej wadery? - zaśmiałam się.
- A żebyś wiedziała - odpowiedział uprzejmie.
Przewróciłam oczami i uniosłam się. Wzleciałam aż ponad czubek okazałego drzewa. Nie mogłam dojrzeć pomiędzy jego konarami nikogo, jednak gdy wysłałam falę dźwiękową, ta wróciła do mnie zdecydowanie zbyt szybko. Czyli jednak ktoś tam był! Zleciałam na ziemię, podeszłam do basiora i wyszeptałam:
- Ktoś tam jest, ale bardzo dobrze zakamuflowany. Musimy uważać, mogą nie być przyjaźnie nastawieni.
Losta nie zaniepokoiła ta wiadomość. Pewnie dlatego, że potrafił zabijać spojrzeniem. Siedziałam wyczekująco pod drzewem. Nagle wpadłam na pomysł.
- Wiesz, co Lost? Mam ogromną ochotę spalić tą kupę gałęzi. Co ty na to? - puściłam do niego oczko.
Miałam nadzieję, że to pomoże mi wywabić tych "ktosiów". Jednak przez jakiś czas nic się nie działo. Wtedy zdecydowałam się podejść bliżej pnia i przyglądać mu się z zaciekawieniem.
- Myślisz, że dobrze by się paliło? - zapytałam.
- Och, tak z pewnością - rzekł zuchwale.
Chyba zrozumiał mój plan. Nie musieliśmy długo czekać. Z drzewa zeskoczyło na nas około trzech wilków. Uśmiechnęłam się pod nosem. Pomysł wypalił. Zmartwiłam się jednak, gdy w łapach nieznajomych zapłonęło niebieskie światło. Przez chwilę w moich oczach można było ujrzeć strach.
- Czego tu szukacie? - zapytał jeden z nich gniewnie.
Spojrzałam na Losta. Wpatrywał się w nich przenikliwym spojrzeniem. Podeszłam bliżej niego i wyszeptałam mu, najciszej jak mogłam do ucha, żeby tamci nie słyszeli:
- Ani mi się waż ich zabijać. Nawet, jeśli zechcą nas pojmać. Rozumiemy się?
Pokiwał twierdząco głową.
- Zabłądziliśmy po prostu. Nie mamy złych zamiarów - odparłam.
Oni spojrzeli po sobie, jakby się naradzali. Po chwili ujrzałam na swoich łapach kajdany, lśniące niebieskim światłem.
- Pójdziecie z nami! - rzekli gniewnie.
Na twarzy Losta malowało się niezadowolenie, ale ja za wszelką cenę pragnęłam poznać tajemnicę drzewa. Gdy podeszliśmy do pnia, otworzyły się tajemne drzwi. Czułam, że razem z Lostem zmierzamy ku nowej przygodzie. Już nie mogłam się doczekać, co nas tam spotka.

<Lost? Wena na poziomie 100000 xd>

Od Serine'a CD. Ceiviry

Wpatrywałam się w jego piękne, zielone tęczówki. Tak dawno tego nie robiłam... Zapomniałam już, jakie to wspaniałe uczucie. Poczułam znów to miłe kołatanie serca. Nagle mój umysł ogarnęło dziwne uczucie. Mina mi trochę zrzedła. 
- Coś się stało? Źle się czujesz? - miałam wrażenie, że Serine zaraz wpadnie w panikę. 
- Spokojnie, wszystko w porządku. Tylko... Wydaje mi się, że powinnam o czymś pamiętać, wiesz? Jakieś wspomnienie nie daje mi spokoju. Nie mogę sobie go przypomnieć. Ale to nic. Jak przestanę o tym myśleć, to na pewno wróci - uśmiechnęłam się. 
- Heh, na pewno... - powiedział lekko zdenerwowanym głosem. 
Postanowiłam go nie pytać o ten dziwny ton. Dopiero co wróciłam i chciałam spędzić miły dzień. Wtem usłyszałam burczenie w brzuchu. 
- Jeden już się domaga jedzenia. Chodź mój kocmołuchu, upolujemy coś - rzekłam, po czym lekko szturchnęłam go w ramię. 
Serine uśmiechnął się. Potem oboje wyszliśmy z zamku i udaliśmy się do lasu. Na ziemi nie leżał już śnieg. Cała okolica spowita była zieloną trawą. W powietrzu pachniało już wiosną, mimo że ta miała nadejść dopiero za jakiś czas. Pod wysokimi drzewami gdzie niegdzie dostrzegałam kwiaty. Wtem do moich uszu przedostał się piękny śpiew nieznanego mi ptaka. Zaczęłam nucić melodię, po chwili tak się rozkręciłam, że nucenie zamieniło się w głośne śpiewanie. Nie przeszkadzała mi w tym nawet obecność Serine'a. Nagle stanęłam jak wryta. Ucichłam zupełnie.
 - Słyszałeś to? Ja... Śpiewałam! Klątwa zniknęła! To znaczy, że mam już moce! - nie dowierzałam. 
Basior uśmiechnął się szeroko, a ja cieszyłam się jak mały szczeniak. Puściłam z radością w dal fale dźwiękowe. Te po chwili wróciły do mnie i przekazały odpowiednie informacje. 
- Ja naprawdę mam moc! - wykrzyknełam. 
Moje pokłady euforii były tak wielkie, że musiałam je na kimś wyładować. Rzuciłam się więc na pierwszą, żywą istotę. Zrobiłam to z taką siłą, że aż przewróciłam Serine'a. 
- Ech, przepraszam - rzekłam zakłopotana.
 - Nic się nie stało. Nie mam nic przeciwko - uśmiechnął się. 
Użyłam skrzydeł, żeby się z niego wygramolić. Spojrzałam na basiora. Widać było, że cieszył się wraz ze mną. Wtedy jak nigdy rozpłynęłam się na jego widok. Jakie miałam szczęście, że stał tu teraz, obok mnie. Mój największy skarb... Cenniejszy od złota i klejnotów, wszystkich skarbów świata razem wziętych. Uśmiechnęłam się lekko.
 - Chodź za mną. Namierzyłam już nasz obiad - powiedziałam. 
Basior posłusznie podążył za mną. Chwilę potem dostrzegłam cztery, dorodne jelenie. Tak dawno na nic nie polowałam. Patrzyłam na polanę tęsknym wzrokiem. Po dwóch tygodniach spędzonych w łóżku każda czynność sprawiała mi o wiele większą przyjemność niż normalnie.
- Serine?
 - Tak? 
- Czy mogłabym...? - nie wiedziałam, jak zacząć. 
- No, jasne - rozpromienił się. 
Posłałam mu życzliwe spojrzenie. Domyślał się, co chcę powiedzieć, rozumiał mój zapał do tej 'roboty'. Zakradłam się cichutko do zdobyczy. Falami dźwiękowymi zwabiłam ją bliżej mnie. Po chwili wyskoczyłam z zarośli i uśpiłam towarzystwo słodką kołysanką, ale na krótko. Wtedy właśnie wkroczył Serine. Pomógł mi 'zająć się' naszym obiadem. Nie minęło dużo czasu, a my już siedzieliśmy nad wodopojem i zajadaliśmy się jeleniami. Nawet nie przypuszczałam, że byłam taka głodna. Pochłonęłam je w mgnieniu oka, tak samo jak basior. 
- Smakowało? - zapytał z radością. 
- Nawet nie wiesz jak bardzo - odparłam błogim głosem. 
- To co teraz robimy? 
Chwilę się namyślałam. Wtedy do głowy wpadł mi ciekawy pomysł. Podeszłam do Serine'a. Spoglądałam na niego tajemniczo. W duszy aż śmiałam się na samą myśl o tym, co za chwilę zrobię. 
- Hmm... Moglibyśmy na przykład... - zaczęłam zalotnie. 
Zielonooki uniósł jedną brew. Takiej mnie jeszcze nie widział. Znajdowałam się coraz bliżej i bliżej, a wtem popchnęłam go. Mina basiora była bezcenna. Wpadł do wody z łoskotem. Ja stałam na brzegu i turlałam się ze śmiechu. Tak mi tego brakowało. Serine spoglądał na mnie krytycznym wzrokiem i z dezaprobatą kiwał głową. 
- Ej, przecież to tylko żart - rzekłam. 
Basior pozostawał niewzruszony. Uśmiech zniknął z mojej twarzy. Zbliżyłam się do brzegu. Spojrzałam na niego wzrokiem zbitego wilka. 
- Chyba się nie gniewasz, co? - zapytałam i spuściłam głowę. 
Wtem poczułam ostre szarpnięcie za łapę. Sekundę później ja również znalazłam się w wodzie. Teraz to Serine zanosił się śmiechem. 
- To nie fair, nabrałeś mnie - zaśmiałam się wesoło i posłałam na niego strugę wody. 
Po chwili ta mała zabawa zamieniła się w prawdziwą, wodną bitwę. Dawno się tak nie uśmiałam. Kiedy już obydwoje opadliśmy z sił, wyszliśmy na brzeg. Położyliśmy się na miękkiej trawie obok siebie. Byliśmy przemoczeni po same kosmyki sierści. Oparłam głowę o ramię basiora. Dawno nie miałam tak beztroskiego dnia. 
- Dziękuję ci - wyszeptałam. 
- Mnie? Za co? - zdziwił się. 
- Za to, że jesteś. Śmiejesz się razem ze mną, opiekujesz się, troszczysz. Jesteś wspaniały. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że siedzisz tu teraz obok mnie. 
- I wzajemnie, Cei. Nie wybaczyłby sobie, gdyby cokolwiek ci się stało. Nie przeżyłbym tego... - powiedział, wpatrując się w moje oczy. 
- Nie bój się. Nigdzie się nie wybieram - uśmiechnęłam się i położyłam mu łapę na policzku. 

<Serine?>

Od Losta CD. Melody

-Nie zamierzałem - uśmiechnąłem się pod nosem.
Melody uniosła jedną brew.
-Ja... - urwałem i spojrzałem na nią. Była prawie tak ładna jak Ceivira, jeśli nie ładniejsza - Ja wcale nie uważam, że wadery są gorsze, albo coś w ten deseń.
-Aha - Melody była widocznie małomówna.
Przez chwilę dźwigaliśmy ogromnego jelenia w milczeniu. Po chwili jednak ta cisza zaczęła mi ciążyć.
-Em... Jak myślisz dlaczego Aventy chciał się mnie pozbyć? - przerwałem ciszę.
-Nie wiem. Warto by było go zapytać... - wadera westchnęła, a ja ponownie uśmiechnąłem się pod nosem. Była...No ciekawa. W sensie miała ciekawe usposobienie.
-Melody...
-Tak? - spojrzała na mnie tymi swoimi błękitnymi oczami.
-Masz kogoś na oku, albo masz partnera? - zapytałem cicho.
Uśmiechnęła się łobuzersko.
-Tak, moim partnerem jest Oasis.
-A macie szczeniaki? - zainteresowałem się.
-Tak, dwójkę. Mivę i Arisę.
-Ach tak... - mruknąłem. W głębi serca jej jednak zazdrościłem. Sam nie wiem czemu.
-A co? Masz kogoś na uwadze? - spytała uśmiechnięta.
-Nie, nie - zaprzeczyłem szybko, choć tak naprawdę pomyślałem o Cei.
-...

<Melody? c:>