Siedziałam spokojnie w jaskini. Zapowiadał się miły, słoneczny dzień. Wtem usłyszałam ciche pukanie.
- Proszę! - zawołałam, a mój głos odbijał się echem po skałach.
Do środka wszedł Aventy. Zdziwiła mnie jego wizyta. Poważna mina wskazywała na to, że z pewnością nie przyszedł tu tylko zwyczajnie poplotkować. Chodziło o coś większego. Gdy się zbliżył, dostrzegłam zwinięty w rulon zwitek papieru, który dumnie spoczywał w jednej z jego łap.
- W czym mogę ci pomóc? - zapytałam.
- Powiem krótko, ponieważ czasu mamy niewiele. Samantha została porwana przez członków Watahy Czerwonego Blasku. Próbujemy opanować sytuację, ale nie jest łatwo. Bez głównej szamanki sektor leczniczy cienko przędzie. Musimy koniecznie ją odbić. Zdecydowałem, że to zadanie przypadnie w udziale tobie - oznajmił Aventy.
Nie dowierzałam... Odkąd tu jestem, taka sytuacja nigdy nie miała miejsca. Czyżby wataha nie była już bezpieczna? Cóż, nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Najważniejsza stała się w tamtej chwili Samantha.
- Oczywiście, zrobię co w mojej mocy - zgodziłam się.
- Świetnie. Tutaj masz mapę. Czerwony punkt wskaże ci cel podróży. Mam nadzieję, że cała misja przebiegnie bez większych komplikacji. Radzę wyruszyć zaraz. Każda chwila jest teraz na wagę złota. Ja tym czasem wracam do swoich obowiązków. Powodzenia - rzekł, wyciągnął w moją stronę zwój, po czym zaraz się ulotnił.
Rozwinęłam zwitek papieru. Mapa jak każda inna - nic nadzwyczajnego. Jak poradził Aventy, z miejsca udałam się w drogę. Zdążyłam jedynie zjeść śniadanie, aby na głodnego nie włóczyć się tyle godzin. Podróż do Watahy Czerwonego Blasku przebiegła bez problemów. Schody zaczęły się wtedy, kiedy postawiłam łapę na terenach obcych mi zupełnie wilków.
***
Był wieczór. Księżyc świecił wysoko na niebie. Zdawał się panować nad całym nieboskłonem. Tej nocy towarzyszyły mu także gwiazdy, jego wierne poplecznice. Przyczaiłam się, jak najciszej było to możliwe, do centrum watahy. Okazało się, że trwała tam wspaniała uczta. Przy suto zastawionym stole mogłam dostrzec masę wilków. Gawędziły, śmiały się i oczywiście próbowały wszystkiego po trochu. Cały teren został bardzo dobrze oświetlony. Zauważyłam także dwóch strażników, którzy pilnowali alfy. Zaczęłam się martwić.
- Jak mam przejść niepostrzeżenie wśród takich tłumów? - zastanowiłam się.
Po chwili do głowy wpadł mi pewien pomysł. Stanęłam za jednym z głazów, wyściubiłam pysk, tak, bym miała widok na zebranych, po czym zaczęłam śpiewać najgłośniej, jak tylko się dało. Zdecydowałam się na melancholijną, pełną wysokich nut pieśń usypiającą. Nie minęła minuta, a wszyscy ucztujący, wraz z alfą i strażnikami, chrapali smacznie, opierając swe pyski o stół. Uśmiechnęłam się pod nosem. Wiedziałam jednak, że czar nie będzie trwał wiecznie. Musiałam się śpieszyć. Wysłałam fale dźwiękowe i próbowałam zlokalizować w okolice ślady pozostałych wilków.
- Przy Samancie musieli postawić straż, a że ta na pewno nie ucztowała ze wszystkimi, to powinna być niedaleko - wydedukowałam.
Wtem do moich uszu dotarły ledwo słyszalne szepty. Poczęłam iść w tamtym kierunku. Z każdą następną chwilą coraz wyraźniej słyszałam rozmowę dwóch basiorów. Wreszcie udało mi się dotrzeć do niewielkich schodów. Pospiesznie po nich zeszłam. Trafiłam idealnie. Akurat w tym miejscu znajdowało się więzienie. Niewielkich rozmiarów podziemie było ponure i zupełnie opustoszałe. Drogę wyznaczał jeden, dość wąski, lecz długi korytarz. Na samym jego końców dostrzegłam parę wilków. Śmiali się wniebogłosy. Jeden z nich zaczął nawet tarzać się po ziemi. Przewróciłam tylko oczami.
- Czas wywabić tych żartownisiów na powierzchnię - pomyślałam.
Tak, jak i poprzednim razem postanowiłam użyć swoich strun głosowych, ale tym razem w nieco łagodniejszy sposób. Nie mogłam posłużyć się niestety poprzednią pieśnią, jednak miałam już zupełnie nowy plan. Zaczęłam gwizdać. Najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Dźwięk, wypuszczony z mojego pyska, odbijał się echem po kamiennych ścianach opustoszałych cel. Strażnikom przestało być wreszcie do śmiechu. Spojrzeli gniewnie w moją stronę, a ja stałam na schodach z radosnym uśmiechem.
- Kim jesteś i czego tu szukasz? - zakrzyknął jeden z nich.
- Jak pewnie zauważyliście, choć niezbyt bystre z was basiory. Jestem wilkiem, a czego tu szukam, to już nie wasza sprawa - odparłam zuchwale.
Moje słowa rozwścieczyły ich jeszcze bardziej.
- Zabieraj się stąd lepiej,jeśli ci życie miłe! - zagroził drugi.
- Ani mi się śni. Poczekam sobie tutaj. Noc jeszcze młoda - odparłam, tłumiąc śmiech.
- My ci zaraz pokażemy! - rozgniewali się na dobre i zaczęli biec w moim kierunku.
Tego właśnie oczekiwałam. Stanęłam na wilgotnej trawie. Czekałam na odpowiedni moment. Gdy byli już wystarczająco blisko, zaczęłam uciekać, ale niezbyt daleko. Poprowadziłam ich kilka metrów w stronę lasu. Potem wniknęłam w wiązkę dźwięku i schowałam się za drzewem. Strażnicy w ciemności niewiele mogli dostrzec, dlatego zamiast zawrócić i dać sobie spokój, ci zapuścili się w gęsty bór. Ja natomiast wróciłam do więziennych cel. W ostatniej z nich siedziała skulona Samantha. Wzrok miała utkwiony w ścianie. Zauważyłam pęk kluczy, leżący na niewielkim stoliku. Podniosłam go i szybko odnalazłam wśród nich ten, który pasował do zamka.
- Witamy na wolności! - uśmiechnęłam się szeroko, otwierając celę.
Wadera odwróciła się. Na jej pysku malowało się zdziwienie.
- Jakim cudem mnie tu odnalazłaś? - zapytała.
- Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Jeszcze nie jesteśmy bezpieczne. Za chwilę wszyscy się obudzą. Biegiem do wyjścia - zakomenderowałam.
Samantha nawet nie śmiała protestować. W szybkim tempie sunęłyśmy przez długi korytarz. Do moich nozdrzy odleciał już zapach świeżego powietrza. Ucieszyłam się.
- Świetnie, za chwilę obydwie znajdziemy się w naszej watasze - pomyślałam uradowana.
Myślami już byłam w swojej jaskini. Tak się rozmarzyłam, że nie usłyszałam dźwięków, dochodzących z zewnątrz. Ledwie wyściubiłyśmy nosy, a już obskoczyło nas kilkudziesięciu strażników z włóczniami wysuniętymi w naszym kierunku.
- No, ładnie. To wpadłyśmy na dobre - szepnęłam do Samanthy.
Mimo swojego zrezygnowania ustawiłam się w pozycji bojowej i osłoniłam waderę skrzydłami.
- Pójdziecie z nami. Alfa chce was widzieć - powiedział jeden z zebranych.
Nie minęła chwil, a obie znalazłyśmy się przed obliczem postawnego basiora o czerwono - czarnym futrze.
- Nazywam się Thorin i panuje tu już od wieków, ale nigdy nie zdarzyło mi się coś takiego. Trzeba być niezwykle zuchwałym, by podstępem wkraść się na tereny mojej watahy, uśpić wszystkich jej członków i jeszcze rabować więzienie - zagrzmiał.
- Trzeba być także niezwykle podłym, aby bezpodstawnie porywać główną szamankę Watahy Mrocznej Krwi, Thorinie - odpowiedziałam mu ze spokojem.
- Jesteś odważna, a twoja mowa jest ostra jak nasze włócznie - zaśmiał się.
Zastanawiałam się, co zrobić. Nie mogłam po raz kolejny ich uśpić, a żadna inna pieśń nie przychodziła mi w tamtej chwili do głowy. Wtem przypomniałam sobie jedną z praktyk, która była stosowana w moim rodzinnym klanie przy okazji odbijania więźniów. Podobno wiele wilków wprowadziło zbliżone prawo w swoich kodeksach. Liczyłam na to, że oni także.
- Chciałabym walczyć o wolność Samanthy. Czyż w spisie zasad twojej zacnej watahy nie ma wzmianki o takiej ewentualności? - zapytałam pewnie.
Thorin przyglądał mi się chwilę. Wyglądał na zaskoczonego, choć starał się to zamaskować za wszelką cenę. Zastanawiał się chwilę, po czym rozkazał:
- Przynieście mi kodeksy!
Jedna z wader przytaszczyła na swym grzbiecie dwie, niezbyt okazałe księgi. Alfa zaczął je starannie przeglądać. Ja stałam dumnie z podniesioną głową i czekałam na dalszy rozwój wydarzeń.
- Zwariowałaś! To zbyt ryzykowne... - odezwała się Samantha.
- To jedyny sposób. Tylko to nam zostało. Oby znalazł coś na ten temat w tych księgach. Jeśli odnajdzie choćby mały fragment, jesteśmy uratowane. Zaufaj mi - uśmiechnęłam się w stronę szamanki.
W tym samym momencie Thorin zawołał:
- 'Jeśli znajdzie się śmiałek, który wyrazi chęć walki o wolność uwięzionego wilka, alfa zmuszony jest do zaakceptowania prośby, a tym samym wybrania spośród swych wojowników przeciwnika dla owego śmiałka'. Który z moich żołnierzy pragnie stoczyć walkę z tą o to waderą o wolność Samanthy - głównej szamanki Watahy Mrocznej Krwi? - powiedział donośnym, uroczystym tonem.
Z szeregu wystąpił postawny, czarny basior.
- Jam jest syn Thorina, alfy Watahy Czerwonego Blasku. Godzę się przystąpić do pojedynku z owym śmiałkiem - oznajmił wilk.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Kazałam Samancie cofnąć się nieco. Alfa dał znak do rozpoczęcia walki. Utkwiłam wzrok w swoim przeciwniku, obserwowałam każdy, nawet najmniejszy jego ruch. Czekałam aż zaatakuje. Chciałam sprawdzić, z kim mam do czynienia. Nie minęła chwila, a w moją stronę powędrowała wiązka czarnego światła. W jej wnętrzu zdawało się roić od niezliczonej ilości kruków. Błyskawicznie utworzyłam barierę dźwiękową.
- To chyba rodzaj jakiegoś kruczego mroku - pomyślałam.
Wysłałam w stronę wilka chmarę nut. Ten wysłał na ich powitanie szwadron ciemno ubarwionych ptaków, które w mgnieniu oka pochłonęły całą symfonię. Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia. Myślałam, że pójdzie gładko. Wtem basior zniknął mi z zasięgu wzroku. Rozglądałam się w panice na wszystkie strony, ale nigdzie nie potrafiłam go dostrzec. Przystanęłam i zaufałam swojemu słuchowi. Dotarł do mnie trzepot skrzydeł. Gdy się odwróciłam, ujrzałam przeciwnika tuż przed swoim nosem. Ten nie czekał ani chwili i po raz kolejny posłał w moim kierunku czarną wiązkę mroku. Tym razem trafił. Przeleciałam około jednego metra, a potem runęłam z łoskotem na ziemię. Poczułam, jak chmara ptaków unosi mnie ku górze. Kiedy byłam już wysoko, żywa chmura pode mną rozpadła się, a ja po raz drugi skontaktowałam się z twardym podłożem. - Koniec zabawy! - pomyślałam.
Byłam co najmniej wściekła. Błyskawicznie się podniosłam i poszybowałam w powietrze. Niczym bojowy sokół zaczęłam nacierać na przeciwnika. Z mojego pyska wydobyły się wysokie, ogłaszające dźwięki, które spowodowały totalne spustoszenie w umyśle wilka. Zdezorientowany nie zdążył się jeszcze dobrze otrząsnąć, a ja już wymierzyłam mu kilka soczystych ciosów wiązkami nutowymi. Basior nie mógł się podnieść. Postanowiłam przypieczętować swoje zwycięstwo. W powietrzu skupiłam ogromną kulę dźwięku. Co chwilę dodałam do niej coraz to wyższe tony, bo takie miały większą siłę rażenia. Gdy jej rozmiary sięgnęły zenitu, spuściłam tę mieszankę wybuchową na biednego basiora. Po tym ciosie nie był już w stanie walczyć. Spojrzałam na szamankę. Odetchnęła z ulgą.
- Pokonałam twojego wojownika. Teraz wypuść mnie i Samanthę - powiedziałam.
Thorin nie był zadowolony. Nie spodziewał się takiego wyniku tego pojedynku. Mierzyłam go wzrokiem. Musiał się zgodzić.
- Jak ci na imię? - zapytał.
- Ceivira - odpowiedziałam, choć miałam wątpliwości, czy dobrze zrobiłam.
- Ceiviro, wadero z Watahy Mrocznej Krwi. Ułaskawiam ciebie i główną szamankę,Samanthę. Opuścicie te tereny bez szwanku. Znajcie moją nieprzebytą dobroć - odparł uroczyście.
- Thorinie, alfo Watahy Czerwonego Blasku. W obliczu takiego wyroku dziękuję za twą sprawiedliwość i poszanowanie dla obowiązujących tu praw - odrzekłam.
Skłoniłam się nieco i wraz z Samanthą opuściłyśmy tamte tereny.
***
Powrót przebiegł pomyślnie. Nic przykrego nie spotkało nas po drodze. Gdy stawiałam łapę w znajomej mi okolicy, słońce górowało, wskazując południe. Udało mi się 'dostarczyć' główną szamankę całą i zdrową do domu. Zdałam Aventy'emu niezwykle szczegółową relację z wyprawy. Kiedy tamtego popołudnia wróciłam do swojej jaskini, od razu położyłam się spać. Byłam wykończona. Świat skrywa wiele tajemnic, los daje niekiedy niebezpieczne zadania do wykonania i choć zawsze miło wraca się do takich ciekawych momentów, to najlepiej odbywać taką podróż wśród wspomnień we własnym jaskini, na własnym łóżku i ze znajomymi wilkami. Bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, jak mawia stare przysłowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz