sobota, 28 lutego 2015

Od Ceiviry CD. Losta

Płomienie... Wszędzie dostrzegałam tylko płomienie. Straż za nami zatrzymała się gwałtownie i zaczęła gasić rozprzestrzeniający się pożar. Również przystanęłam. 
- Co ty wyprawiasz Cei?! Uciekaj! - wrzasnął Lost.
- Musimy im pomóc! - odkrzyknęłam.
- Zwariowałaś?!
Mogłam sobie tylko wyobrazić poziom złości basiora, ale nie obchodziło mnie to wcale. Zbliżyłam się do strażników, którzy rzucili niebieskimi kulami w drzewa. Jakimś cudem z gałęzi, na których spoczęła kula, ustępował ogień. Zastanawiałam się, jak mogę pomóc i wtedy do głowy wpadł mi pewien pomysł. Jedno z drzew otoczyłam szczelnie barierą dźwiękową. Nie zostawiłam nawet małej dziurki. Dopływ tlenu zmniejszył się na tyle, że płomień zaczął blednąć. W dodatku pomagał nam deszcz. Nagle piorun uderzył po raz drugi. Tylko że tym razem w nas! Pod jednym ze strażników zapadła się ziemia. Na szczęście Lost był w pobliżu. W porę złapał nieszczęśnika za przednie łapy. Podleciałam do tego towarzystwa i pomogłam basiorowi wrócić na suchy ląd.
- Niezły refleks - pochwaliłam Losta.
- Dzięki - odparł.
Minęła niecała godzina. Burza przeszła i na niebie pojawiło się słońce. Las był już całkowicie ugaszony. Lost stał obok mnie. Z dezaprobatą kiwał głową. Wtem ujrzałam wymierzone w nas włócznie.
- I po co ci to było? - zapytał gniewnie basior.
Spuściłam łeb. Może faktycznie niepotrzebnie rzuciłam się na ratunek naturze.
- Zaprowadzimy was do naszego wodza. Z pewnością będzie chciał was poznać - powiedział jeden z nich.
Ton jego głosu był niezwykle uprzejmy. Nie znalazłam w nim pogardy, nienawiści ani nawet podejrzliwości. Opuścili broń, a potem znowu wkroczyliśmy do wnętrza tajemniczego drzewa. Po chwili staliśmy już obydwoje przed obliczem wodza. Jeden z wartowników szeptał coś do jego ucha. Gdy skończył, postawny basior o białej sierści, która została przyozdobiona niebieskimi ornamentami zwrócił się do nas:
- Nazywam się Amar. Jestem naczelnym wodzem plemienia Strażników Niebiańskiego Drzewa. Co was tu sprowadza?
- Na imię mam Ceivira, a to jest Lost. Zabłądziliśmy. Nie mamy złych zamiarów, proszę nam wierzyć - zapewniłam go.
Postanowiłam nic nie wspominać o demonie, a przynajmniej na razie.
- Doprawdy dziwne z was wilki. Najpierw grozicie podpaleniem naszego świętego drzewa, a potem pomagacie w gaszeniu pożaru - zaśmiał się.
Wytłumaczyłam Amarowi motywy mojego postępowania. Lost był obok mnie i tylko przysłuchiwał się rozmowie. 
- Wybaczcie to chłodne powitanie i to, że wtrąciliśmy was do lochu. Nasze plemię strzeże tego drzewa od tysięcy lat. Nie możemy pozwolić, by coś mu się stało - powiedział uprzejmie wódz.
- Rozumiemy. A czy wolno nam wiedzieć, dlaczego tak zależy wam na nienaruszalności tej wspaniałej rośliny? - zapytał.
Ciekawość zżerała mnie od środka.
- Dowiecie się w swoim czasie, jeśli w ogóle... A tymczasem zapraszam na ucztę. Uratowaliście jednego z moich wartowników, czym zjednaliście sobie moją przyjaźń. Chyba że wolicie najpierw odpocząć? - odparł.
Spojrzałam na Losta. Było mu obojętne, co wybierzemy. Sama także się wahałam, czy w ogóle przyjąć tę propozycję.
- Możemy się naradzić? - zapytałam.
Amar zgodził się. Wytworzyłam wokół mnie i basiora niewidzialną, dźwiękową barierę, która zapewniała nam dyskrecję.
- Co o tym myślisz? - zwróciłam się do Losta.
- Nie wiem. Ja bym im tak łatwo nie ufał. Przed chwilą wsadzili nas do lochu, a teraz chcą ucztować? Wydaje mi się to podejrzane - odparł.
- To co robimy? Ty zdecyduj. Ja nie mam pojęcia, co wybrać - dałam mu wolną rękę.

<Lost? Na co padnie wybór? :D>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz