- Hm... ciężko będzie to opisać... Jak chcesz, to możesz sobie tutaj posiedzieć. Chyba mamy dużo czasu, nie?
- No tak... - Bąknęła Dez.
- Brak spójnej definicji miłości jest dowodem na nieudolność psychologów i filozofów. - Zacząłem -Skoro coś istnieje to musi istnieć również właściwa definicja - uniwersalna i spójna. Miłość mimo całej magii, całego pozytywnego i negatywnego ładunku - musi być opisywalna. I według mnie wygląda jakoś tak: Miłość to nieracjonalne uczucie bliskości - wywołane wtórnym przeżywaniem swoich własnych emocji - odczuwanych jako niepowtarzalne, unikatowe. To uczucie bliskości – miłość - jest zbudowane głównie na własnych wyobrażeniach, wspomnieniach, przeżywaniu. Tzw. prawda obiektywna tylko tyle ma znaczenia, ile jej jest w owych wyobrażeniach i przeżywaniu.To, co obiektywne, może być jedynie źródłem fascynacji, pożądania - ale miłość jest subiektywna. Piękne oczy, uroda, sylwetka – znaczy o wiele mniej niż zapamiętane spojrzenie, zapamiętany ton głosu, zapamiętany zapach. To te wrażenia powodują, że wydają się unikatowe i wzbudzają fale nowych emocji, doprowadzając umysł do stanu uzależnienia. Regułą jest to, że im bardziej uczucia odczuwamy jako szczególne (tylko moje) - tym silniej je przeżywamy wtórnie. A im silniej je przeżywamy, tym bardziej odczuwamy je jako szczególne. Takie sprzężenie zwrotne. Jak się przyjrzeć wszystkim zakochanym - to oni się podniecają przede wszystkim własnymi emocjami. Jak on/ona na mnie działa!... (a naprawdę: jak działają na mnie moje własne emocje i wyobrażenia). To podniecają ich własne odczucia - które uważają za unikatowe. To słynne ciepło koło serca, motyle w żołądku, różne fantazje... Jeśli ktoś się zafascynował drugą osobą, ale nie emocjonuje się swoją fascynacją - to miłości nie ma. Może być ktoś najcudowniejszy, najwspanialszy - ale dopóki jest wspaniały po prostu obiektywnie, dla wszystkich - to nie jest miłość. Miłość zaczyna się kiedy ten ktoś zaczyna być kimś szczególnym tylko dla mnie i moich emocji. Założyłbym się, że gdyby wmówić zakochanemu, że jeszcze 20 innych osób odczuwa dokładnie to samo co on, do tej samej osoby - to jego miłość by mocno zbladła. Nie miałby już powodu tak się ekscytować tym, co czuje. Dopóki nie ma myślenia o szczególnej więzi - to tej więzi nie ma. Może być miło, może być ciekawie, może ko..., ekhm... ale nic z miłości... Wystarczy jednak, że się pojawi myśl o bliskości, jakiś szczegół i myśl ta spowoduje jakąś miłą emocję... którą chce się powtórzyć. Gdyby nie myśleć już więcej o tym, to nic nie będzie. Ale wystarczy zainteresować się tą swoją emocją, zafascynować nią i miłość zaczyna rosnąć. Im więcej emocjonowania się swoją emocją tym gwałtowniej przybiera uczucie. Obiekt miłości jedynie może dawać powody, żeby pobudzić emocje - ale cały proces zakochania odbywa się w obrębie jednej osoby. Zakochanie to uczucie wkręcone sobie samemu. Zdziwienie? Bo to zwykle się wydaje, że ta miłość sama spadła jak jastrząb, chwyciła i trzyma! Magia! No nie. To przeżywanie tego, co się samemu czuje. Ekscytowanie się tym, jak taka wybrana osoba działa na własne emocje. Ekscytowanie się tym, jakie to unikatowe uczucie. Miłość to jest wkręt który niechcący każdy sam sobie zrobił. Miłość przechodzi różne etapy. Na początku ta fascynacja własnym przeżywaniem jest największa. W końcu jednak ile się można tak podniecać własnymi emocjami? Szalone zakochanie mija. Ale może zostać skojarzenie pozytywnych emocji z osobą (o ile zostaje - bo różnie bywa). I na pytanie: czy wciąż kocham? - wystarczy sięgnąć do emocji jakie się odczuwa. I co? Jeśli emocje są nawet pozytywne, ale nie powodują już wtórnego przeżywania, wydają się zwykłe - to po miłości. Może zostać przyjaźń, przywiązanie, podziw – ale to nie to samo. Jeśli emocje wciąż powodują wtórną przyjemność posiadania tych emocji - to miłość ma się dobrze. To co mówię odziera trochę miłość z czaru i magii. Bo zakochanie zamiast cudownego zauroczenia okazuje się egocentryczną egzaltacją (którą właściwie uczono nas pogardzać) lub jakimś rodzajem nerwicy. Nic dziwnego, że takiej definicji nikt nie będzie chciał. Ale i tak jest prawdziwa - czy się podoba czy nie. Przynajmniej ja tak uważam - mruknąłem. - A dlaczego pytasz?
- No tak... - Bąknęła Dez.
- Brak spójnej definicji miłości jest dowodem na nieudolność psychologów i filozofów. - Zacząłem -Skoro coś istnieje to musi istnieć również właściwa definicja - uniwersalna i spójna. Miłość mimo całej magii, całego pozytywnego i negatywnego ładunku - musi być opisywalna. I według mnie wygląda jakoś tak: Miłość to nieracjonalne uczucie bliskości - wywołane wtórnym przeżywaniem swoich własnych emocji - odczuwanych jako niepowtarzalne, unikatowe. To uczucie bliskości – miłość - jest zbudowane głównie na własnych wyobrażeniach, wspomnieniach, przeżywaniu. Tzw. prawda obiektywna tylko tyle ma znaczenia, ile jej jest w owych wyobrażeniach i przeżywaniu.To, co obiektywne, może być jedynie źródłem fascynacji, pożądania - ale miłość jest subiektywna. Piękne oczy, uroda, sylwetka – znaczy o wiele mniej niż zapamiętane spojrzenie, zapamiętany ton głosu, zapamiętany zapach. To te wrażenia powodują, że wydają się unikatowe i wzbudzają fale nowych emocji, doprowadzając umysł do stanu uzależnienia. Regułą jest to, że im bardziej uczucia odczuwamy jako szczególne (tylko moje) - tym silniej je przeżywamy wtórnie. A im silniej je przeżywamy, tym bardziej odczuwamy je jako szczególne. Takie sprzężenie zwrotne. Jak się przyjrzeć wszystkim zakochanym - to oni się podniecają przede wszystkim własnymi emocjami. Jak on/ona na mnie działa!... (a naprawdę: jak działają na mnie moje własne emocje i wyobrażenia). To podniecają ich własne odczucia - które uważają za unikatowe. To słynne ciepło koło serca, motyle w żołądku, różne fantazje... Jeśli ktoś się zafascynował drugą osobą, ale nie emocjonuje się swoją fascynacją - to miłości nie ma. Może być ktoś najcudowniejszy, najwspanialszy - ale dopóki jest wspaniały po prostu obiektywnie, dla wszystkich - to nie jest miłość. Miłość zaczyna się kiedy ten ktoś zaczyna być kimś szczególnym tylko dla mnie i moich emocji. Założyłbym się, że gdyby wmówić zakochanemu, że jeszcze 20 innych osób odczuwa dokładnie to samo co on, do tej samej osoby - to jego miłość by mocno zbladła. Nie miałby już powodu tak się ekscytować tym, co czuje. Dopóki nie ma myślenia o szczególnej więzi - to tej więzi nie ma. Może być miło, może być ciekawie, może ko..., ekhm... ale nic z miłości... Wystarczy jednak, że się pojawi myśl o bliskości, jakiś szczegół i myśl ta spowoduje jakąś miłą emocję... którą chce się powtórzyć. Gdyby nie myśleć już więcej o tym, to nic nie będzie. Ale wystarczy zainteresować się tą swoją emocją, zafascynować nią i miłość zaczyna rosnąć. Im więcej emocjonowania się swoją emocją tym gwałtowniej przybiera uczucie. Obiekt miłości jedynie może dawać powody, żeby pobudzić emocje - ale cały proces zakochania odbywa się w obrębie jednej osoby. Zakochanie to uczucie wkręcone sobie samemu. Zdziwienie? Bo to zwykle się wydaje, że ta miłość sama spadła jak jastrząb, chwyciła i trzyma! Magia! No nie. To przeżywanie tego, co się samemu czuje. Ekscytowanie się tym, jak taka wybrana osoba działa na własne emocje. Ekscytowanie się tym, jakie to unikatowe uczucie. Miłość to jest wkręt który niechcący każdy sam sobie zrobił. Miłość przechodzi różne etapy. Na początku ta fascynacja własnym przeżywaniem jest największa. W końcu jednak ile się można tak podniecać własnymi emocjami? Szalone zakochanie mija. Ale może zostać skojarzenie pozytywnych emocji z osobą (o ile zostaje - bo różnie bywa). I na pytanie: czy wciąż kocham? - wystarczy sięgnąć do emocji jakie się odczuwa. I co? Jeśli emocje są nawet pozytywne, ale nie powodują już wtórnego przeżywania, wydają się zwykłe - to po miłości. Może zostać przyjaźń, przywiązanie, podziw – ale to nie to samo. Jeśli emocje wciąż powodują wtórną przyjemność posiadania tych emocji - to miłość ma się dobrze. To co mówię odziera trochę miłość z czaru i magii. Bo zakochanie zamiast cudownego zauroczenia okazuje się egocentryczną egzaltacją (którą właściwie uczono nas pogardzać) lub jakimś rodzajem nerwicy. Nic dziwnego, że takiej definicji nikt nie będzie chciał. Ale i tak jest prawdziwa - czy się podoba czy nie. Przynajmniej ja tak uważam - mruknąłem. - A dlaczego pytasz?
<Dezessi? Chciałaś definicję miłości, to masz >.< >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz