Szłam po lesie w ludzkiej postaci, na moim ramieniu siedział feniks. Ptak niemrawo wpatrywał się w zachodzące słońce znikające powoli za linią gór. Wyglądał trochę jak posąg. I gdyby nie to, że co jakiś czas wydawał z siebie skrzeczący dźwięk można by pomyśleć, że to figura. Wokoło nie było widać znaku życia. Większość drzew straciło już liście, las zakrywała mgła, która przez blade promienie wschodzącego księżyca, nabierała niebieskawej barwy. Wszystko to tworzyło atmosferę niesamowitej tajemniczości i grozy za jaką już tak bardzo tęskniła. W pewnym momencie coś zaszeleściło. Klika słów rozmyło się w ciszy. Feniks wzleciał i z niewiarygodną szybkością zniknął w gąszczu drzew. Wyglądało to wręcz magicznie. Zamiast ptaka w krzakach było widać jedynie szamoczący się grafitowy płomień. Podeszłam bliżej, zeschłe liście zaszeleściły pod moimi stopami. Pod moje nogi upadły dwa szare zające pozbawione jakiejkolwiek cząstki życia, a na moim ramieniu znów usiadł feniks. Pogłaskałam ptaka po czarnych jak węgiel skrzydłach i podniosłam zdobycz. Klika minut później znów szliśmy przed siebie zostawiając za sobą ciała dwóch zwierzaków.
***
Całą noc wędrowałam po watasze, nawet zwierzęta nie wychodziły ze swoich kryjówek, ciekawe dlaczego. Byłam już trochę zmęczona natomiast ptak na moim ramieniu nadal rozglądał się wokoło i nerwowo machał skrzydłami jak gdyby nie czuł upływu czasu. Zmierzałam już do swej jaskini, gdy nagle usłyszałam coś dziwnego odwróciłam się i...
<Chce ktoś dopisać dalszą część?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz