piątek, 27 marca 2015

Od Serine'a CD. Ceiviry

Nie miałem pojęcia, co się dzieje. Ceivira cały obiad siedziała ze spuszczoną głową. Nie zjadła ani kęsa. A potem wyszła gdzieś bez słowa. 
Chance kleiła się do mnie, jakby wysmarowała się żywicą. Nie było to zbyt przyjemne, zwłaszcza przy posiłku. 
Spojrzałem w stronę Rorelle, która ignorowała zachowanie beżowej wadery. Do czasu. 
- Chance, zabierz łapy, proszę – powiedziała nagle nie spuszczając wzroku z mięsa.  
Wilczyca usłuchała, ale nie przestała nawijać o tym, że chciałaby zostać mamą (z pewnością fantastyczną) i jak by urządziła jaskinię. 
„O nie nie nie nie nie nie nie…” Dlaczego to spotkało mnie, dlaczego akurat ona…?
- Tak… - powiedziałem zaciskając zęby i zmuszając się do uśmiechu – musiało by być… fantastycznie.
Chance roześmiała się beztrosko i wzięła pierwszy kęs już zimnego obiadu. Rozejrzałem się szukając Zaheera. Nawet nie zauważyłem, kiedy wyszedł. 
- Wyszedł jakieś dziesięć minut temu – powiedziała Rorelle, jakby czytała mi w myślach.
- Tuż po tym, jak wyszła Ceivira – wtrąciła się Chance. – Może ona z nim…
- Dosyć – powiedziałem ostro. Nie chciałem tego wysłuchiwać. To, co wygadywała wadera niepotrzebnie podnosiło mi ciśnienie. 
- Ja tylko przypuszczam, kochany. Ostatnio nasz młodzik kręci się wokół niej…
- Powiedziałem dosyć! – krzyknąłem i uderzyłem łapą w stół, aż obie wadery lekko podskoczyły. – Mam dosyć tych bredni! 
- Ale…
- Odkąd pamiętam, próbowałaś rozdzielić mnie i Ceivirę! 
- Serine – upomniała mnie matka. Chciałem kląć waderze w twarz, ale głos Rorelle działał jak głos Chance… Tylko ten nie miał w sobie żadnej magii.     
Wyszedłem z pokoju przewracając skrzydłem porcelanowe szklanki.
***
Reszta południa minęła szybko. Matka znalazła mnie na dachu spadającym pod dużym kątem. Podobno byłem zbyt nieobecny, abym wszystko pamiętał, ale o mało co się nie zabiłem. 
- Nie rób tak więcej – powiedziała, kiedy przeciskaliśmy się przez wąski korytarz. – Nie masz pojęcia, jak się martwiłam. 
- Nohoo… Chance to chyba najbardziej – odpowiedziałem sarkazmem. 
Starza wadera zatrzymała mnie ze srogimi rysami pyska. 
- Słuchaj, Serine, Chance jest wrażliwą waderą. Nie cofnie się przed niczym i dobrze o tym wiesz. 
- A co to ma do rzeczy? – wzruszyłem ramionami.
- Uważaj na słowa, kochamy – uśmiechnęła się lekko i pocałowała w policzek. Następnie odeszła w głąb szukając Zaheera.
Poczułem przyjemne ciepło rozchodzące się po całym ciele. Dopiero teraz poczułem, że mam matkę. Może to dziwne, ale od kiedy opuściłem rodzinną watahę czułem się, jakbym nigdy nie miał rodziców.   
Teraz zrozumiałem, że jednak istnieje jeszcze ktoś, komu na mnie zależy.  
- No tak… - mruknąłem sam do siebie i skierowałem się w stronę głównego salonu. 
Na rubinowym fotelu siedziała Ceivira. Jej widok sprawił, że uśmiechnąłem się, ale uśmiech zniknął tak szybko jak się pojawił. Po prawej, obok wejścia do kuchni leżała Chance. Wylegiwała się na miękkim posłaniu całkowicie ignorując wszystkich. Wszystkich poza mną. 
- Serine! – krzyknęła z promiennym uśmiechem. 
Ceivira wzdrygnęła się na moje imię. Widocznie nie zauważyła, jak wszedłem. Zerknęła ukradkiem w moją stronę, ale zrezygnowała w połowie ruchu. Wtopiła wzrok w to, co znajdowało się za oknem. 
W tym samym momencie do pokoju wkroczyli Rorelle i Zaheer.
- No – powiedziała na wstępie – jakieś pomysły na popołudnie?
Nikt się nie odezwał.
- O! – krzyknęła nagle – wiem! – Przyzwyczaiłem się, że często wybuchała krzykiem, ale tym razem wystraszyłem się.  
Spojrzałem ukradkiem na Ceivirę. Stała tuż obok Zaheera z nieobecnym wzrokiem, jakby była w jakimś transie.
- Wybierzmy się na polowanie! – zachwyt i podniecenie w głosie wadery były nie do zniesienia.
Matka wpatrywała się z powagą w Chance. Po chwili ciszy powiedziała:
- To chyba dobry pomysł. Jakieś pomysły gdzie, jak?
Spojrzałem na nieobecną waderę. Myślałem, że jako pierwsza zaproponuje miejsce łowów, tym czasem skuliła się jeszcze bardziej. Zamierzałem wziąć sprawę we własne łapy. 
- Ja… mam pomysł – powiedziałem dalej patrząc się na Cei. Zauważyłem, że pozostała trójka patrzy się na mnie, co zaczęło mnie peszyć. – Ce… znaczy… znam bardzo dobre miejsce. 
- Świetnie! Możemy się podzielić na grupy.
- Po co? – wtrącił się Zaheer. Nie wyglądał na zadowolonego.
Chance rzuciła mu pogardliwe spojrzenie z szelmowskim uśmieszkiem. 
- By było szybciej. Możemy podzielić się  na grupy. Może Serine i ja pójdziemy razem.
Chciałem zaprotestować, ale słowa uwięzły mi w gardle. 
Jeszcze tego brakowało – polowanie sam na sam z znienawidzonym wilkiem. Ale nie to najbardziej mnie martwiło. Zaheer skinął głową, jakby Chance była milusim kotkiem i zostanie z nią samemu w cale nie było ryzykiem. 
- Cei i Rollere mogą iść ze mną.
Najstarsza wilczyca chrząknęła. 
- Wolę polować samotnie – spojrzała na czarnego wilka. Wydawałoby się, że porozumiewają się telepatycznie.  
I tak wszyscy się rozeszli. Zanim wzbiłem się w powietrze zobaczyłem przygnębioną Ceivirę. Stała sama przy balustradzie. Jej perłowe włosy targał wiatr w każdą stronę. Widocznie nie przeszkadzało jej to, bo stała nieruchomo. Bez żadnych oznak życia. 
Podszedłem bliżej. Chciałem spojrzeć jej w oczy i spytać, co się dzieje. 
- Cei. – Wadera wzdrygnęła się, ale dalej nie okazywała uczuć. Im bardziej nachylałem się w jej kierunku, tym dalej chowała pysk. 
Nie chciała jeść, nie chciała rozmawiać, nie chciała nawet spojrzeć mi w oczy. 
- Cei, proszę. Co się dzieje? 
Zero odpowiedzi. 
- Wiesz… kiedyś powiedzieliśmy sobie, że nie opuścimy się nawzajem – przypomniałem jej. Dalej nic. – Więc dlaczego to robisz? Nie oddalaj się ode mnie – położyłem jej łapę na ramieniu, a kiedy spotkała się z jej futrem – odepchnęła ją stając tym samym pyskiem do mnie. Przez sekundę zobaczyłem jej pociemniałe fiołkowe oczy. Nie wytrzymałem. Rzuciłem się na nią obejmując mocno. Ta zaczęła się szarpać i wydawać stłumione krzyki – tak samo jak w mojej rodzinnej watasze. Te wspomnienia przywołały ból. Z nów poczułem się, jakbym tam był. Mógłbym przysiąc, że znowu widzę to samo jezioro, te same pola.
Dalej się szarpała. Nie była już tak uległa jak w tedy. 
- Jestem gotowa! – dobiegł mnie głos Chance idącej korytarzem. 
Ceivira jakby bardziej próbowała się wyrwać z moich objęć. Kiedy beżowa wilczyca przekroczyła próg, Ceivira odskoczyła ode mnie i jak myślałem – za późno. 
Biała wadera starała uspokoić swój ciężki oddech. Beżowa zaś obarczyła ją wściekłym spojrzeniem. Naprawdę, nie ukrywała zazdrości, albo po prostu robiła to źle… bardzo źle. 
- Cei – zaczęła trochę roztrzęsionym głosem – co ty tu robisz? Zaheer już czeka. 
- Ja… 
- Nieważne – przerwała jej. – Serine, chodźmy – rzuciła mi ten swój uwodzicielski uśmieszek, który nie robił na mnie żadnego wrażenia. 
***
- Nie możesz mnie po prostu przenieść? 
„Nie” – powiedziałem w myślach. 
Chance jak zwykle robiła wszystko by się do mnie zbliżyć… znaczy jeszcze bardziej.  No fakt, nie miała skrzydeł i nie miała jak przedostać się w głąb lasu nie przeskakując dwadzieścia metrów pomiędzy wysepkami. Ale to nie powód, by to wykorzystywać. 
HA HA! Jak mogłem tak pomyśleć? Chance wykorzysta każdą sytuację. Teraz jest ze mną sam na sam. Fantastycznie
W końcu zrobiłem to. Jakoś udało mi się ją przenieść, ale po wylądowaniu poczułem się jak starszy wilk z problemami z kręgosłupem. 
- Gdzie teraz? – spytała. 
Nie odpowiedziałem jej. Minąłem ją obojętnie jakby była najzwyklejszym, pospolitym, nic nie wartym drzewem. Dosyć szybko pojawiliśmy się na miejscu, gdzie wraz z Ceivirą napychaliśmy żołądki jelenim mięsem. Stałem dokładnie w miejscu, gdzie leżała po uczcie. Słyszałem jej stłumiony głos. Później zauważyłem, jak dwa wilki ochlapują się wzajemnie wodą. 
- Serine – głos Chance wyrwał mnie  transu i to był jedyny raz, kiedy cieszyłem się, że tam była.
- Tak? 
- Stałeś jak słup soli przez jakieś sześć minut. 
Nagle wadera zmieniła się. Miała łagodny uśmiech, a jej turkusowe oczy przepełniało szczęście, szczere szczęście. 
Niestety wszystko się rozpłynęło, kiedy mrugnąłem. Wadera dalej miała swój szyderczy uśmieszek zakryty sztucznym współczuciem. Jej oczy nie były tak jasne, jak w halucynacji, wręcz przeciwnie. 
„To nieprawda, nieprawda, nieprawda…”
- Serine – zaśpiewała przeciągając każdą samogłoskę. – Coś ci jest – stwierdziła dotykając łapą mojego czoła. – Jesteś rozpalony. 
- Bzdury, czuję się świetnie – skłamałem. 
W tym samym czasie rozległ się głuchy grzmot. Z każdym grzmotem przychodzi burza, a z każdą burzą – deszcz. A z deszczem… 
- Musimy wracać. 
- Oj, daj spokój.
- Powiedziałem coś! – Mój krzyk wzmocniony był gromem.  
Wilczyca cofnęła się niepewnie. Sam nie uwierzyłem w to, że uniosłem głos, ale zaraz, wcześniej też mi się to zdarzyło.
Zakląłem pod nosem i zacząłem wspinać się na wzgórze. Chance biegła za mną marudząc i prosząc, abyśmy wracali. Jest niemożliwa, a dopiero co chciała zostać. 
Deszcz zaczął padać szybciej niż sądziłem. Niebo zalane było czernią.  Błyskawice błyskały co… dwie minuty, jedną, trzydzieści sekund, dwadzieścia…
Zdecydowałem zejść stromą drogą. Było szybciej, ale bardziej niebezpieczniej. 
Później wszystko działo się za szybko. Chance roześmiała się. zaczęła coś mówić, czego oczywiście nie usłyszałem.  Później zapamiętałem głaz. Głaz spadający w moim kierunku. 
Tępy ból przeszył całe plecy i skrzydło. Z trudem zdusiłem krzyk. Próbowałem się podnieść, ale coś – pomijając ból – nie dawało mi się podnieść. No tak, wielki głaz  przygniatający moje skrzydło. „Spokojnie”, pomyślałem. „Wykrwawić się – nie wykrwawię”. I wtedy pożałowałem ów myśli. 
Strużka czarnej krwi wypływała spod kamienia. Od razu poczułem się jak balon, z którego ucieka powietrze. Próbowałem powiedzieć coś do Chance, ale przez mrowienie na całym ciele nie mogłem się skupić. Krople deszczu spływały po całym ciele chłodząc opuchnięte miejsca. Niestety ból był silniejszy, a deszcz zmienił się w prawdziwa ulewę. Ostre krople siekały moje plecy – już nie kojąc skrzydła.
- Chance! – wycedziłem przez zęby. – Pomoc! Wezwij Zaheera! 
Niestety nie posłuchała. Krzyczała mi coś do ucha, ale ciężko było przekrzyczeć taką ulewę. 

Dalej nie pamiętam wszystkiego. Jakoś udało mi się uwolnić spod ciężaru głazu. Jednak problemem było to, że było złamane, a w gorszym przypadku – zmiażdżone. Nie tylko to powodowało, że nie poleciałbym. Deszcz. Zlepił pióra na całych członkach. Nie było szans, abym poleciał, nawet poszybował. Z resztą lepka krew także nie ułatwiała. 
Kolejna pustka. Czarna plama, której nie dałem rady uzupełnić. 

- Coś ty mu zrobiła?!
Krzyki były stłumione. Dialogi przerywały się raz to w połowie, raz na końcu.  Widziałem wszystko przez mgłę, słyszałem głosy szepczące coś do ucha. 
Następnie poczułem się, jakbym dostał zastrzyk z ogromną dawką adrenaliny. Otworzyłem szeroko oczy, ale ból nie zniknął. 
Leżałem na kanapie, an której leżała Chance. 
- Co się stało? – dopytywał, jak nie Zaheer, to Rorelle. 
- Ktoś go musi uleczyć – powiedział ktoś. 
- Nic, nic mi nie jest – zaprotestowałem. Nie chciałem pomocy, sam nie wiedziałem, dlaczego.
- Stary, masz zmiażdżone skrzydło. 
Nie zrozumiałem. Po prostu nie mogło to do mnie dotrzeć. Zmiażdżone? To oznacza, ze już nigdy…
- Może go uleczyć tylko wilk z takimi zdolnościami. 
- Myślałam, że Serine może uleczyć sam siebie. 
- Już nie – wtrąciłem się. 
Do moich płuc wdarł się zapach świeżej krwi. Spojrzałem na rozłożone skrzydło. Potworne złamanie otwarte  zaczęło obficie krwawić. 
Rorelle zaklęła pod nosem. 
- Jeśli tak pójdzie, to wykrwawi się na śmierć – wadera chwyciła z bandaże, ale ilekroć gaza stykała się z raną odruchowo próbowałem je złożyć, co powodowało jeszcze większe cierpienie. 
- Ceivira – powiedziałem. Wszyscy ucichli, a wywołana wadera spojrzała na mnie ze strachem. – Ona może mnie uleczyć. 
- Nie! – krzyknęła głośniej niż zamierzała. – Nie – powiedziała spokojniej i ciszej. 
- Co?
- Ceivira ma rację – wtrciła się Chance – jest strasznie zmarnowana. Kiedy ostatnio spałaś, kochana?
- Jeśłi ma to jeszcze bardziej… osłabić Ceivirę, to lepiej, by tego nie robiła – powiedziała moja matka. 
- Ja mogę coś zrobić. W bibliotece jest mnóstwo ksiąg z zaklęciami. 
Nie podobało mi się to. Chance plus stare księgi? Nic dobrego z tego nie wyjdzie. 
- Wolałabym…
- JA pomogę Serine`owi, a tym czasem wy wszyscy wyjdziecie i nie będziecie się nami przejmować – powiedziała stanowczo, ale łagodnie. Pierwszy raz widziałem, jak manipulowała innymi mówiąc coś. Byłem światkiem, jak manipulowała samą siłą woli, a teraz? 
Moja matka i Zaheer wyszli posłusznie, ale Ceivira zdawała się nie reagować na polecenie. Po krótkiej wymianie spojrzeń wyszła jak pozostali. 
Następnie co pamiętam, to łagodne słowa Chance, o tym, jak bardzo jestem śpiący.  
***
- To naprawdę interesujące, że możesz siedzieć naprzeciwko wilka, którego w ogóle nie znasz – powiedziałem całą siłą woli. – Jesteś jak przyjaciółka, której nigdy nie widziałem.
Może na zewnątrz nie było widać, ale w środku toczyłem prawdziwą walkę o odzyskanie kontroli nad ciałem. Chciałem stąd wyjść, odzyskać wolność, wrócić do Cei, uściskać ją i powiedzieć jak bardzo ją kocham. 
Postawiłem krok do przodu, ale coś nie pozwalało mi się dalej ruszyć. Niewidzialna siła ciągnęła mnie z powrotem w mrok. Traciłem kontrolę… nie mogłem już nic powiedzieć… JA nie mogłem nic powiedzieć. 
- Co proszę? – spytała z grymasem na pysku, ale od razu zelżał i zamienił się w pogardliwy uśmieszek. Podeszła bliżej, a ja dalej wpatrywałem się nieprzytomnym wzrokiem w jej morskie ślepia. – Jesteś mój, Serine. Nie uciekniesz ode mnie. – Wyszeptała mi do ucha. – Masz się poddać. – W jej głosie słyszałem coś… czarującego, ale nie w taki sposób. Manipulował mną.
- Tak. Nawet mógłbym się z tobą gdzieś przejść… coś porobić… 
- Taak – powiedziała szyderczo – mógłbyś, Serine, mógłbyś. 

<Cei? I stało się :0>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz