Błąkałem się. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Teraz, gdy znalazłem już nowy dom, nie muszę się o nic martwić, wszystko będzie w porządku. No cóż, sam raczej sobie nie poradzę, muszę znaleźć przyjaciół, jakąś zaufaną osobę. Zawsze radziłem sobie sam, nawet jak mieszkałem z matką.- tak rozmyślając nad moim sensem życia, przemierzyłem chyba z kilka kilometrów, aż dotarłem nad ogromne jezioro, ogromne i bardzo piękne. Wokół było mnóstwo zieleni, piękne drzewa, ptaki śpiewały, wszystko tętniło życiem. Poczułem się jak we śnie. Zanurzyłem łapy w ciepłej wodzie i wsłuchiwałem się w śpiew ptaków.
Nagle coś zmąciło wodę. Spojrzałem przed siebie. Z wody wynurzyła się różowa wadera, trzymająca rybę w zębach. Z gracją wyszła z wody i otrząsnęła się. Podrzuciła rybę połykając ją w locie. Wcale nie zdziwiła jej moja obecność. Podszedłem do niej.
- Hej - wymamrotałem.
- Witam - wadera odpowiedziała mi obojętnie. Dziwnie się poczułem, nigdy wcześniej nikt mnie nie zignorował, a tu proszę - odpowiedziała i od razu chciała iść.
- Ej, gdzie idziesz? - spytałem.
- Nie twoja sprawa - odpowiedziała chłodno.
- Ja od zawsze interesuję się sprawami innych, taki już jestem. - postanowiłem, że choćby nie wiem co, nie odpuszczę.
Wadera nic nie odpowiedziała, tylko przewróciła oczami, w końcu wykrztusiła coś z siebie, ale bardzo niewyraźnie. To chyba brzmiało "Uczepił się jak rzep psiego ogona!"
<Sanza?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz