Była burzowa noc. Niebo było czarne, nie przepuszczające ani najmniejszych promieni księżyca na ziemię. Pioruny waliły z hukiem o drzewa, większość spalając. Wataha zaczęła się ewakuować. Wszędzie słychać było krzyki przerażenia, wrzaski, jęki. Byliśmy kompletnie rozbici. Wiatr świszczał mi w uszach. Biegłem niesamowicie szybko podążając za resztą, cały ubrudzony ziemią i błotem. Prawie nic nie widziałem. Przed moimi oczami zaczęły pojawiać się czarne plamy. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Miałem wrażenie, że zaraz runę jak kłoda na ziemię i nigdy więcej nie powstanę. I wtedy się zaczęło. Ze wschodu zaatakowały nas wilki, które miała przewagę liczebną. Alfy i Bety nie wiedziały co robić. Nacisk był wielki, a ja kompletnie oszołomiony. W okół wrzała panika. Byliśmy kompletnie roztrzęsieni i spanikowani. Jedne istoty próbowały przekrzyczeć drugie. Dowódcy wołali do każdych wojowników, strażników oraz innych wilków, aby pomogły. Alfa podbiegła do mnie i rzuciła:
- Leć do alchemików powiedz żeby zrobili mikstury krzywdy, oraz trucizny jak najszybciej mogły.
Byłem słaby, kręciło mi się w głowie, było mi niedobrze. Traciłem równowagę. Ostatkiem sił dobiegłem do obozowiska alchemików wykrzykując im polecenia alfy na ostatnim wdechu. Wadera mruknęła coś pod nosem.
- A ty co? Będziesz stał i się gapił? Bez pracy nie ma kołaczy! - Sanza zdzieliła mnie po twarzy. Otrząsnąłem się próbując wrócić na ziemię.
Stanąłem jak wryty. Od tego całego zamieszania zapomniałem że ja też jestem alchemikiem. Wziąłem się do solidnej pracy - tu mikstura, tam mikstura, toksyny. Pracowałem szybko, jednak nie dawałem już rady. Chwiałem się na nogach. Zbiłem flakonik z jakimś płynem. Wzrok mi się rozmazał i nawet nie zorientowałem się co to było. Usłyszałem jedynie głośny syk i poczułem odór. Nienawidziłem pracy alchemika. Nagle wbiegła Samica Alfa, na plecach, łapach i szyi cała podrapana.
- No dalej! Nie dajemy rady!!! - krzyknęła. Wyglądała na zrozpaczoną. Przestraszone wilki robiły to najszybciej jak mogły. Nagle jakiś pocisk wylądował w pokoju i uwolniła się chmura dymu. Coś zapiekło mnie w prawym ramieniu. Ktoś do mnie podbiegł i krzyknął:
- Wstawaj! W tobie cała nadzieja!
Niestety nie dałem rady. Świat zawirował dookoła mnie. Powoli zamknąłem oczy i upadłem na ziemię. Była taka miękka i wygodna. Działała na mnie, jak magnes. Mógłbym się położyć i nigdy nie wstać. Zanim zemdlałem, poczułem jedynie, jak ktoś unosi moje ciało, a ja jestem gdzieś przetransportowany.
<Ktokolwiek? :3>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz