Szłam niestrudzenie w zamieci, którą ostatnio dosyć często spotykałam. Śnieg sięgał mi do stawów skokowych, więc niezbyt łatwo było iść przed siebie. Zostawiałam tylko odciski łap i krople czerwonej krwi, która spływała z poduszek z powodu zbyt długiego marszu. Nie czułam ich od jakiegoś czasu. Mróz, śnieg, zero odpoczynku. Tylko tyle, o ile zmrużyłam w nocy oczy, chowając się gdzieś w gęstszych, suchych krzakach. Wzrok miałam opuszczony w dół, wbite w biały puch, uszy nie odwracały się w kierunku źródeł dźwięki. Jakby wszystko było mi obojętne. A jednak nie zwalniałam, szłam dalej, nie myśląc nawet o chwili odpoczynku. Czułam jakbym musiała iść, jak coś mnie ponagla, goni. Moja postura również świadczy o zaniedbaniu. Od kilku dni nie polowałam choć wygłodniałe zwierzęta same podstawiały się jako łatwy kąsek. Gdybym tylko chciała i mogła, doskoczyłabym do ich gardeł i zatopiła swe kły w ciepłej krwi, czując po raz pierwszy od tygodni smak świeżego mięsa, smak pożywienia. Jednak stanowczo mówiłam nie. Teraz wyglądam tak jak wyglądam. Zapadnięte boki, wystające żebra i pomimo nadal gęstej sierści jakby dla niepoznania, nie zmieniało się to nigdy. Od czasu gdy zobaczyłam Ją na swojej drodze i gdy po raz pierwszy poczułam silniejszy bodziec, który tak naprawdę nie miał nigdy mnie dotknąć. Nie chciałam Jej tego robić, ale ona nie dawała mi wyboru. Na początku nalegała i prosiła, jednak ja znałam Ją lepiej niż ktokolwiek inny. Oni mnie namawiali żebym to zrobiła. Przybyli na czas, siadając obok i szepcząc do uszu o sprawach, które jak zwykle mnie irytowały. Byli też pomocni, bo gdy zagrożenie z Jej strony było duże, oni sprawili, że mogłam zaatakować pierwsza lub raczej się obronić.
Oni nadal za mną idą. Niewinnie wyglądające istoty, chociaż tylko ja je widzę, bawiące się w śniegu jak szczeniaki. Tropiciele byli od zawsze towarzyszącymi mi w tej wędrówce. Na początku myślałam, że to tylko bujdy. Jak byłam mała chciałam zobaczyć na żywo, jednak nie myślałam, że będę musiała się z nimi użerać przez całe życie.
Powoli zapadał zmrok. To czas kiedy i ja powinnam się przygotować na spotkanie bez ostrzeżeń. Jako Przewodniczka Dusz miałam swoje zadania. On dawno do mnie nie zaglądał, nie zadawał pytań. Nawet Tropiciele siedzieli ostatnio cicho, tylko raz poniekąd kierując na mnie swoje zimne spojrzenie, a jednak tak niewinnie wyglądające. Dziś nie odezwali się ani słowem. Może nawet ich takich polubię?
Musiałam znaleźć sobie jakieś schronienie, bo śnieżyca nasilała się z każdą chwilą. Wokół nie było widać żadnego drzewa prócz lasu, który i tak nic nie dawał, ani żadnej jamki, w którą mogłam się zmieścić.
~Chodź za mną~ usłyszałam szept po raz pierwszy od dosyć dawna.
Potrząsnęłam głową, zwalając przy tym Tropicieli z głowy i patrząc na nich chłodnym spojrzeniem, warknęłam pod nosem. Zasyczały przy tym okropnie, lecz nie najeżyły swojej szorstkiej sierści, nie wystawiły kłów ani nie wbiły pazurów w śnieg. Dalej zajmowały się sobą.
Dopiero po jakimś czasie znalazłam opuszczoną jaskinię, w której upadłam na wilgotną podłogę i oparłam głowę o zimną ścianę, patrząc obojętnym wzrokiem na biały krajobraz rozciągający się przede mną. Moje powieki zaczęły powoli opadać, robiąc się coraz to cięższe. Sypiałam też nie za długo. Zazwyczaj po niecałych piętnastu minutach się budziłam. Jeśli mam już się przespać robię to w dzień. Rzadko kiedy kładę się w nocy wręcz wcale. To nie była już tylko kwestia przyzwyczajenia. To jakby mój obowiązek. Zresztą w nocy polowałam. W nocy się zmieniałam. W nocy stawałam się takim drapieżnikiem jakim nigdy nie byłam. Może teraz, w czasie teraźniejszym nie widać między tymi dwiema osobami różnicy bowiem połączyły się we mnie, tworząc bez mej zgody i wiedzy pokój. Byłam wściekła gdy o tym usłyszałam. To jakby zagradzało moją drogę do wolności. Dziś nie mam powodów by nawet sobie samej ufać.
Obudził mnie dźwięk spadających kamieni. Zwróciłam lodowate spojrzenie w kierunku wnętrza jaskini. Wstałam na chwiejących łapach i wyszłam, stawiając pierwsze kroki w tym dniu na śniegu. Słońce jeszcze nie wstało, a szron przykrył wszystkie drzewa z pobliskiego lasu. Mróz niesamowicie gryzł w nos i czułam go nawet przez własną, puszystą sierść. Tym razem Oni prowadzili mnie w kierunku lasu. Nie wiem co skłoniło mnie bym ruszyła za nimi. Rzadko kiedy się ich słucham. Czasem bywają pomocni, lecz w rzeczach, w których nie mam własnego zdania. Chyba zmęczenie i niesamowity ból w żebrach zamgliły moje myśli. Głupia byłam, myśląc, że na następny dzień będzie lepiej. Od razu domyśliłam się, że prowadzą mnie na łowy. Oni sami czasem muszą zjeść coś materialnego, lecz w tym świecie nie mogli zabić żadnej żywej istoty. Dlatego na mnie spoczywało to zadanie. A, że głód jednak przezwyciężył walkę z upartym mózgiem, łapy same biegły przed siebie, a nos podążał za świeżą wonią jedzenia. W nocy także moje umiejętności i zmysły się znacznie wyostrzają. Bez problemu znalazłam żywność. Stara klępa z młodym pasła się na bagnach. Bacznie obserwowała okolicę, podrzucając swojemu dziecku pod nos rzeczy, które miały zaspokoić jego głód. Przysiadłam obok krzaków, skupiając się tylko na zwierzętach. Musiałam opracować strategię, która pomogłaby mi dostać się do młodego łosia. Klępa jest o wiele za duża. Po pierwsze nie dałabym rady zjeść jej całej, a z drugiej strony ryzykowałabym połamaniem kości. Jedynym wyjściem jest albo oddalenie się od młodego albo odwrócenie uwagi. W łowach nigdy nie praktykowałam umiejętności magicznych. Wolałam(i sprawiało mi większą satysfakcję) normalne polowania i obmyślanie stosownego planu. Jestem idiotką rwąc się w taką rzekę. Mogłabym przecież złapać coś mniejszego. Zwykły królik, który nie posiada zbyt smacznego mięsa jest lepszy niż powalenie nawet tak małego łosia.
Zaczęłam się skradać. Klępa była czujna i od razu uniosła wysoko głowę, pomrukując coś. Utrudniło to sprawę, ponieważ młody osobnik zbliżył się do matki znacząco. Trzeba ją zmylić.
Wyszłam z ukrycia. Moje głodne ślepia skierowały się wprost w oczy ogromnego zwierzęcia, które w obronie swego potomka ruszyło wprost na mnie. Zawróciłam szybko, wskakując na skalną półkę, która znajdowała się nieopodal. Łoś zdecydowany na zaatakowanie mnie ruszył za mną. Spojrzałam w dół i skoczyłam, brudząc błotem przy tym całą siebie. Z trudem wygramoliłam się z bagna. Myślałam, że zwierzę zejdzie z górki i wejdzie do bagna wraz ze mną, lecz ono skoczyło i by mnie zgniotło, gdybym w tej samej chwili nie wyszła z błota. Skok był ogromnym ryzykiem. Wyczułam jak klępa nie może się ruszyć, a jej długie nogi(w tym jedna połamana) ugrzęzły. Otrzepałam się i wygłodzonym wzrokiem spojrzałam na drugiego osobnika. Był zdezorientowany, nie wiedząc czy uciekać czy też zostać przy matce i mieć nadzieję, że ta go uratuje. Obeszłam dookoła by zagrodzić mu drogę ucieczki. Powoli zaczęłam się zbliżać. Aż w końcu gdy nastał odpowiedni moment chwyciłam go za szczudłowatą, przednią nogę, uszkadzając przy tym kość. To o wiele ułatwiło sprawę. Młody nie mógł się ruszyć, a ja nie musiałam się męczyć z gonieniem go w tą i z powrotem. Musiałam coś zrobić jeszcze z drugą, przednią nogą i nie trzeba długo się namyślać co w tej chwili zrobiłam. W końcu łoś nie miał szans nawet się ruszyć. Przydusiłam go łapą do ziemi i wbiłam kły w jego szyję, dusząc go. Czerwona maź spłynęła z mojego pyska, plamiąc czysty śnieg. Nie spodziewałam się, że akurat matce uda się wydostać i szybko dobiec do mnie. Jak zwykle mój refleks uratował mi życie. Odskoczyłam ostatkiem sił na bok, oddalając się od rodziny i chowając się w krzakach tak, bym mogła mieć wyraźny widok na wszystko. Klępa stała przy swoim młodym, szturchając chrapami. Ten ostatkami życia cicho ryczał.
Zwierzę stało tak dopóki słońce nie wzeszło, potem oddaliło się z niepewnością i bólem. W końcu gdy byłam pewna, że nic mi nie grozi, podeszłam do jedzenia i wzięłam pierwszy kęs. Od bardzo dawna nie jadłam świeżego mięsa. Nawet nie zauważyłam kiedy przyszli Tropiciele. Patrzyli na mnie swoimi wyłupiastymi oczami. Warknęłam, gdy tylko zbytnio się zbliżyli. W końcu i tak musiałam się z nimi podzielić. Obdarzając każdego lodowatym spojrzeniem, łapczywie połykałam kawały w całości.
Nagle Oni zniknęli, chowając się w cieniu i rzucając mi ostatnie spojrzenia. Wyraźnie wyczułam czyjąś obecność. Jakiś wilk. Czuć było zapach. Zmrużyłam oczy, przerywając jedzenie. Usłyszałam jego oddech oraz bicie serca. Spojrzenie było skierowane wprost na mnie- pochylonej sylwetce wadery nad swoją ofiarą. Nieświadomie warknęłam cicho, tak jakby wrodzony instynkt zwierzęcia odezwał się akurat w tym momencie.
-Cokolwiek tu chcesz, zabieraj się. Nie licz na obfity poczęstunek- nie odwróciłam się, lecz powiedziałam to takim zimnym tonem jakim nawet nie zwracałam się do Tropicieli.
<Ktokolwiek chętny dokończyć?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz