Kiedy Shy spadała, serce podeszło mi do gardła. Pierwsze parę godzin życia i przede wszystkim pracy, i już usmierciłbym swoją podopieczną. Schodząc po stromym zboczu w głowie już układałem plan, jak wyciągnąć waderę z tego cało. Liczby nad jej głową nie mówiły o jej śmierci. Tyle dobrze. Ale co z tego, skoro będzie poturbowana jak po przejściu huraganu.
- Shy już je...
Nie było jej. Skała, na której przed chwilą wisiała była pusta. Zakląłem pod nosem i skoczylem w przepaść.
Re, skrzydła, błagam, niemalże krzyknąłem w myślach.
Kiedy poczułem rwący ból nad przy łopatkach mogłem w spokoju zatrzymać się na chwilę w powietrzu i rozejrzeć. Warto było poświęcić dwie minuty, by zobaczyć szczelinę u podnóża szczytu. Nie zastanawiając się zanurkowałem w dół. Wylądowałem na zimnym kamieniu, a skrzydła od razu po zetknięciu łap z ziemią zamieniły się w złotawy pył, który niczym ciecz wsiąknął w podłoże. Odetchnąłem z ulgą, kiedy nie czułem już ciężaru na plecach.
Ciemność jaskini była przytłaczająca. Im dłużej wpatrywałem się w ciemność tym wrażenie, że mnie pochłania rosło. Spojrzałem ostatni raz na szczelinę w stropie i postawiłem krok w ciemność.
- Shy? - odezwałem się szeptem, jednak jedyne co usłyszałem to swoje echo.
<Shy? Chyba najkrótsze opowiadanie w moich dziejach...>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz